Kurier Skruda rozpoczyna serię podróżniczą w ramach której odkrywać będziemy najdalsze zakątki świata dzięki relacjom zwykłych podróżników, jakich na co dzień możemy spotkać na naszych ulicach. W pierwszej odsłonie reportaż z podróży Dominika Skonecznego: Bangkok, Kambodża, Wietnam…
Gdy koła samolotu uderzyły o ziemię, po raz kolejny poczułem że za chwilę rozpocznie się moja kolejna wielka przygoda. Ja, mój plecak i jeszcze nie wyświechtany przewodnik. Brak konkretnego planu, żadnych rezerwacji i niezbyt dużo pieniędzy. Drzwi samolotu otworzyły się i oto jestem. Już po chwili znajduje się w gąszczu Bangkokańskich drapaczy chmur zlany potem, z plecakiem na plecach i z głową zadartą w górę. Przypadkowo poznaję ludzi którzy mają podobny „brak planu” jak ja. Odnajdujemy tani guest house i od razu wychodzimy na gwarną ulicę. Wilgoć, ciepło i bezchmurne niebo, do tego euforia towarzysząca mi w każdej podróży i cudowne 2 miesiące włóczęgi przede mną.
Szybko znalazłem się w Kambodży, zostawiając rozbuchaną metropolię za sobą. Trafiłem do jednego z najbardziej przepełnionych turystami miejsc Azji Południowo-Wschodniej – Angkor. Przytłaczająca liczba gapiów – japońskich wycieczek i Francuzów ocierających się o bloki skalne średniowiecznych świątyń i uśmiechających się do obiektywów odstraszała, ale wystarczyło uciec trochę w głąb dżungli na szlaki mniej znane i dziksze żeby przesiąknąć atmosferą mistycyzmu i zadumy tego imponującego, niegdyś idealnego, później zapomnianego miasta. Kambodża – kraj rozwijający się, ale jednocześnie biedny. Już za 1$ można posiłować się z pałeczkami próbując zjeść curry, za kolejne 2$ znaleźć nocleg a jeszcze jednego ofiarować potrzebującym. Wystarczyło odejść parę kroków od turystycznego getta aby poznać ludzi bardziej prawdziwych, którzy nie chcą ci sprzedać kolejnego T-shirta albo DVD – Kambodżańskie dzieci które z chęcią nauczą się nowego słówka po angielsku, matkę która z dwojgiem dzieci na rękach wraca z targu niosąc całą torbę rambutanów i odwzajemni rzucony przez ciebie uśmiech. Parę dni odpoczynku leżąc na hamakach jednej z wysepek morza Południowo-Chińskiego (zamieszkanej przez 6 osób) wraz ze spotkaną w podróży moją rodziną, wspólne podziwianie zachodów słońca na własnej rajskiej plaży, przed bungalowem (pełnym ogromnych karaluchów, gdzie jako prysznic służy wiadro odsalanej wody) zmienia spojrzenie na rzeczywistość. Prąd z generatora był do naszej dyspozycji od 19.00 do 21.00, później było słychać tylko szum fal i odgłosy natury dochodzące z głębi wyspy.
Uwięzieni na rajskiej wyspie? Łódź rybacka która miała po nas przypłynąć, nie przybyła. Nie mieliśmy innej możliwości wydostania się z wyspy – odcięci od cywilizacji, uświadomiliśmy sobie że moja mama i brat (również backpackersi) mają za 3 dni samolot do Europy z oddalonego o 2 dni drogi Bangkoku…
Gdy oni szczęśliwie dotarli na lotnisko, ja odkrywałem Phnom Penh. Wałęsając się z mapą w ręku uliczkami starych dzielnic stolicy, analizowałem krwawą historię Czerwonych Khmerów. Wchodziłem na każdy możliwy targ w poszukiwaniu najdziwniejszych potraw i najzwyklejszych ludzi, zaglądałem do świątyń żeby trochę odpocząć i na uliczne stragany żeby pożywić się pieczonymi bananami. Byłem świadomy, że zbyt mało czasu poświęciłem temu krajowi, że nie poznałem tych ludzi tak dobrze jakbym chciał poznać i nie odkryłem sekretu ich często bezinteresownego uśmiechu ale musiałem podjąć decyzję o kierunku dalszej podróży. Spłynięcie rozklekotaną łajbą (najtańsza) Mekongiem z Phnom Penh do Wietnamu mijając pływające wioski i targi, łodzie załadowane ananasami, durianami czy dragonfruitami wydawało się najlepszą opcją. Pozwalało to na uniknięcie, kolejnej wykańczającej podróży, przeładowanym i nagrzanym autobusem. Z delty Mekongu w ciągu kilku dni dostałem się do Sajgonu. Tam poznałem wspaniałych ludzi, Wietnamczyków jak również takich jak ja, podróżników z całego świata. Wieczorami jedliśmy razem w najtańszych lokalach serwujących tradycyjną zupę Pho, siedzieliśmy na ulicach grając w karty i dyskutowaliśmy. Mentalnie bardzo podobni, każdy z inną historią ale w danej chwili tacy sami. Z niektórymi z nich pojechałem na północ, innych być może spotkam przypadkiem w dalszej podróży lecz z większością nigdy się nie zobaczę ale wiem, że wspomnienia są najważniejszą i najwspanialszą pamiątką a ja je mam! Są owiane zapachem kadzideł, doprawione pikantnym smakiem smażonej żaby, pełne obrazów ludzi których spotkałem i miejsc w których byłem.
Czas wyruszyć na północ Wietnamu…”
Dominik Skoneczny