Dramatyczne i strategiczne dla losów II wojny zakończenie akcji „Salamander” – akcja „MOST III”
Autor: kurierSkruda, dn. 08 sierpnia 2011
źródło:www.lubczasopismo.salon24.pl i Opis akcji wg ppłk. Władysława Kabata „Brzechwa”. https://sites.google.com/site/cmeto2009/home/wojna-1939-45/operacja-iii-most
O akcji Most III i wkładzie polskiego podziemia w dostarczenie anglikom pocisków V1 i V2 tak wypowiadali się wybitni Brytyjczycy :
„My Brytyjczycy, a szczególnie mieszkańcy Londynu, nigdy nie powinniśmy zapomnieć o tamtych ludziach w odległej Polsce. Zostali zwyciężeni, kraj ich okupowano, ale wróg nie zdołał ich złamać. Gdyby nie oni, gdyby nie ich praca pełna heroizmu i poświęcenia, ich niemal nadludzkie wysiłki w wykrywaniu i śledzeniu broni V, nie wiadomo, jak potoczyłyby się dalsze losy wojny.”
B. Newnan – angielski historyk, publicysta
„Brytyjscy ministrowie (…) wiedzą, z jakim bohaterstwem polskie siły zbrojne przyczyniły się do zwycięstwa zarówno w polu, jak i na odcinku równie niebezpiecznej pracy, której wynikiem było między innymi dostarczenie w porę informacji o niemieckich przygotowaniach do użycia przeciwko Wielkiej Brytanii broni V1 i V2”
W. Churchill – premier Wielkiej Brytanii
Opis akcji wg ppłk. Władysława Kabata „Brzechwa”
Relacja o „Operacji III Most” (na prawach rękopisu)
Ogólna sytuacja polityczna.
Była piękna słoneczna wiosna – rok 1944. Okres przygotowań i czas wykonania „Operacji III Most” był brzemienny w cały szereg niezwykle doniosłych wydarzeń i na frontach i na arenie politycznej. Armie marszałka Rokossowskiego wychodzą z Polesia i prą na Warszawę. Marszałek Koniew rozbił VIII armie niemiecką i ściga ją wzdłuż Karpat. Monte Cassino padło i idzie natarcie na Rzym. Armie sprzymierzonych po wylądowaniu we Francji łamią opór niemiecki i od zachodu i południa idą na Paryż. W Niemczech nieudany zamach na Hitlera wprowadza duże zamieszanie. Po przekroczeniu przez Armię Czerwoną Bugu, Krajowa Rada Narodowa powołuje do życia Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego, który wydaje manifest do Narodu Polskiego. Rząd londyński przeżywa kryzys. Mikołajczyk ustąpił ze stanowiska premiera. Działacze emigracyjni w Londynie chcą wzmocnić swoją pozycję premierem z kraju. Właśnie prof. Tomasz Arciszewski wraz z dr Rettingerem oczekują na odlot z okupowanego kraju nad Tamizę. W te pamiętne i pełne napięcia dni formuje się w rejonie Radłowa „Zgrupowanie Motyl”, które ma przygotować i wykonać „Operację III Most”.
Dakota ląduje.
W rejonie Budźbowej znalazłem się w czasie, kiedy obsługa lądowiska ze sprzętem porządkowała się i ruszała na pole startowe. Za chwilę znalazłem się na wałach rzeczki Kisielina. Było już ciemno. Właśnie czujki zatrzymywały ostro przechodzących, a białe opaski ułatwiały im i rozpoznawanie swoich i wymianę hasła. Stanąłem na chwilę. W towarzystwie „Pomidora” zatrzymałem się na moście i nasłuchiwałem pilnie, czy zdążające zewsząd oddziały i wozy nie wywołują hałasu i turkotu.
Noc była parna, pogodna i cicha. Nie było w ogóle słychać jadących po trawiastych drogach wozów. Tu i ówdzie w okolicznych wioskach szczekały psy, a z mojej rodzinnej wsi dochodził stłumiony chóralny rechot żab z tamtejszego dużego stawu. Tak więc znalazłem się znowu na tych łąkach, gdzie za chłopięcych lat pasałem jesienią bydło. Tu z kolegami ze wsi rodzinnej staczałem wtedy boje z jadownickimi chłopakami. Obecnie przyszło mi tu wyzyskać ich do innych zadań i jakże do tego w szczególnych okolicznościach. Takie refleksje snuły mi się po głowie w czasie marszu przez łąki na lądowisko.
Na lądowisku krzątała się już obsługa, przygotowując stosy na ogniska i ustawiając latarnie. Od strony zachodniej ułożono trzy stosy suchego drewna, polanego benzyną. Ogniska tworzyły formę trójkąta o boku 25 dużych kroków. Była to brama wlotowa. Ostrze trójkąta ognisk zwrócone na wschód pokazywało kierunek lądowania. Przygotowaniem bramy wlotowej i zapaleniem ognisk kierował szereg. Franciszek Wilk „Chory”. O tysiąc dużych kroków od trójkąta ognisk rozpoczynało się właściwe lądowisko. Był to pas łąk o długości 1200 i o szerokości 300 dużych kroków. Po bokach obsługa ustawiała w odstępach po 25 kroków latarnie, które po zapaleniu dawały czerwone światło. Na wschodnim boku lądowiska w pośrodku pola lądowania ustawiony był mały reflektor i tablica ostrzegawcza ze szkłami odblaskowymi. Obsługą tego sprzętu kierował kpr. Andrzej Puchała „Raźny” wg wskazówek kpt. „Włodka”.
Wśród tej krzątaniny odszukał mnie „Konrad” i zameldował, że wszyscy dowódcy w ciszy zupełnej zajęli nakazane stanowiska. „Jawor” juz od dwóch godzin siedzi w obsadzonej gajówce, a „Morena” obsadził wschodni wylot Dolnej Śmietany. Jedna z jego drużyn podsunęła się w rejon szkoły w Wał Rudzie pod same kwatery lotników niemieckich i – jak to określił „Konrad” – „mogą chłopcy „Moreny”, łażących po drodze wartowników, złapać każdej chwili za nogę”.
Zameldowałem ppłk. „Mirosławowi”, że całość jest na stanowiskach i że akcja jak dotąd rozwija się sprawnie i spokojnie. „Mirosław” przyjął meldunek. Był uśmiechnięty i wesoły. Opowiadał „Tomaszowi”, który przed chwilą przyjechał, jakiś dobry kawał okupacyjny. Reszta odlatujących osób przybyła również niebawem. „Pirat” sprawdził czy poczta do wysyłki jest na miejscu. „Włodek” skontrolował swoje urządzenia sygnalizacyjne. Zjawił się również i „Skory” dla odbioru osób, które przylecą. Na lądowisku nastała absolutna cisza.
Niebo było pogodne. Nie było na nim ani jednej chmurki. Gwiazdy mrugały nam wesoło nad głowami. Wszyscy czekali niecierpliwie na przylot oczekiwanej maszyny. Napięcie z minuty na minutę rosło.
Ciszę, gdzieś około godz. 23:20 przerwał warkot niemieckich samolotów, które leciały z południa na północ wzdłuż biegu Wisły. Potem znów nastała zupełna cisza.
Nagle około godziny 24-tej dał się słyszeć od południowego zachodu warkot ciężkiej lotniczej maszyny. Głos ten potężniał, nadchodził i rósł. Przerwanie panującej ciszy postawiło wszystkich na nogi. „Włodek” poskoczył do swoich urządzeń sygnalizacyjnych. Nadlatywała oczekiwana Dakota. Przyszła nad lądowisko na dużej wysokości, ale idealnie dokładnie. Błysnął krótko na jej skrzydle Morsem ustalony sygnał litery „k”. „Włodek” odpowiedział natychmiast reflektorem literą „m”. Obsługa lądowiska uruchamia błyskawicznie trójkąt ognisk, a za chwilę wyskakują jak spod ziemi rzędy czerwonych świateł bocznych. Łąki nabrały koloru tęczy. Był to widok w swoim rodzaju urzekający i cudowny ale zarazem groźny. Nieprzyjemne sąsiedztwo niemieckich lotników potęgowało i tak niemałe napięcie nerwowe.
Dakota poszybowała bez zmiany wysokości gdzieś w rejon Gręboszowa. Tam zawróciła. Zniżyła lot. Złapała ujście Dunajca do Wisły. Stąd wzięła kierunek na lądowisko. Nad Miechowicami Wielkimi pilot włączył potężne reflektory. Zobaczyłem nagle Jadowniki Mokre i moje rodzinne Miechowice Małe jak w biały słoneczny dzień. Ale nie od razu udała się sztuka. Nalot był próbny i nieco skośny do linii ustawionych świateł. Pilot poderwał maszynę. Poszła teraz głębiej na wschód. Za chwilę nadleciała znowu. Tym razem maszyna siada na łąki pomiędzy światłami. Toczy się. Buczy i podskakuje. Wreszcie na sygnał „Włodka” hamuje ostro, skręca na południe i staje.
Podbiegamy szybko do maszyny. „Mirosław” wita przybyłego gen. Kossakowskiego i jego dwóch towarzyszy. Chłopcy „Kmicica” wyładowują przywieziony przez Dakotę bagaż. Dzieje się to błyskawicznie. Ja i „Pirat” odbieramy i kwitujemy przywiezioną pocztę. Załogę Dakoty stanowiło kilku Nowozelandczyków i tylko jeden Polak. Był to młody chłopiec. Wszyscy cieszyli się, że lot odbył się szczęśliwie. Częstowali nas czekoladą i papierosami. Zachowywali się zupełnie beztrosko. Tak, jak gdyby wylądowali w macierzystym porcie lotniczym. Wyładowanie Dakoty i załadowanie „Gości” i poczty trwało około kilka minut. Po krótkim serdecznym pożegnaniu „Włodek” dał załodze sygnał do odlotu Dakoty.
Teraz przez czas około godziny uczestnicy tego wydarzenia przeżywali bardzo ciężkie chwile. W zapale powitań, rozładowywania, załadowywania nikt nie zauważył, że Dakota hamując ostro i gwałtownie, ugrzęzła kołami w niezbyt twardym gruncie.
W rejonie Budźbowej znalazłem się w czasie, kiedy obsługa lądowiska ze sprzętem porządkowała się i ruszała na pole startowe. Za chwilę znalazłem się na wałach rzeczki Kisielina. Było już ciemno. Właśnie czujki zatrzymywały ostro przechodzących, a białe opaski ułatwiały im i rozpoznawanie swoich i wymianę hasła. Stanąłem na chwilę. W towarzystwie „Pomidora” zatrzymałem się na moście i nasłuchiwałem pilnie, czy zdążające zewsząd oddziały i wozy nie wywołują hałasu i turkotu.
Noc była parna, pogodna i cicha. Nie było w ogóle słychać jadących po trawiastych drogach wozów. Tu i ówdzie w okolicznych wioskach szczekały psy, a z mojej rodzinnej wsi dochodził stłumiony chóralny rechot żab z tamtejszego dużego stawu. Tak więc znalazłem się znowu na tych łąkach, gdzie za chłopięcych lat pasałem jesienią bydło. Tu z kolegami ze wsi rodzinnej staczałem wtedy boje z jadownickimi chłopakami. Obecnie przyszło mi tu wyzyskać ich do innych zadań i jakże do tego w szczególnych okolicznościach. Takie refleksje snuły mi się po głowie w czasie marszu przez łąki na lądowisko.
Na lądowisku krzątała się już obsługa, przygotowując stosy na ogniska i ustawiając latarnie. Od strony zachodniej ułożono trzy stosy suchego drewna, polanego benzyną. Ogniska tworzyły formę trójkąta o boku 25 dużych kroków. Była to brama wlotowa. Ostrze trójkąta ognisk zwrócone na wschód pokazywało kierunek lądowania. Przygotowaniem bramy wlotowej i zapaleniem ognisk kierował szereg. Franciszek Wilk „Chory”. O tysiąc dużych kroków od trójkąta ognisk rozpoczynało się właściwe lądowisko. Był to pas łąk o długości 1200 i o szerokości 300 dużych kroków. Po bokach obsługa ustawiała w odstępach po 25 kroków latarnie, które po zapaleniu dawały czerwone światło. Na wschodnim boku lądowiska w pośrodku pola lądowania ustawiony był mały reflektor i tablica ostrzegawcza ze szkłami odblaskowymi. Obsługą tego sprzętu kierował kpr. Andrzej Puchała „Raźny” wg wskazówek kpt. „Włodka”.
Wśród tej krzątaniny odszukał mnie „Konrad” i zameldował, że wszyscy dowódcy w ciszy zupełnej zajęli nakazane stanowiska. „Jawor” juz od dwóch godzin siedzi w obsadzonej gajówce, a „Morena” obsadził wschodni wylot Dolnej Śmietany. Jedna z jego drużyn podsunęła się w rejon szkoły w Wał Rudzie pod same kwatery lotników niemieckich i – jak to określił „Konrad” – „mogą chłopcy „Moreny”, łażących po drodze wartowników, złapać każdej chwili za nogę”.
Zameldowałem ppłk. „Mirosławowi”, że całość jest na stanowiskach i że akcja jak dotąd rozwija się sprawnie i spokojnie. „Mirosław” przyjął meldunek. Był uśmiechnięty i wesoły. Opowiadał „Tomaszowi”, który przed chwilą przyjechał, jakiś dobry kawał okupacyjny. Reszta odlatujących osób przybyła również niebawem. „Pirat” sprawdził czy poczta do wysyłki jest na miejscu. „Włodek” skontrolował swoje urządzenia sygnalizacyjne. Zjawił się również i „Skory” dla odbioru osób, które przylecą. Na lądowisku nastała absolutna cisza.
Niebo było pogodne. Nie było na nim ani jednej chmurki. Gwiazdy mrugały nam wesoło nad głowami. Wszyscy czekali niecierpliwie na przylot oczekiwanej maszyny. Napięcie z minuty na minutę rosło.
Ciszę, gdzieś około godz. 23:20 przerwał warkot niemieckich samolotów, które leciały z południa na północ wzdłuż biegu Wisły. Potem znów nastała zupełna cisza.
Nagle około godziny 24-tej dał się słyszeć od południowego zachodu warkot ciężkiej lotniczej maszyny. Głos ten potężniał, nadchodził i rósł. Przerwanie panującej ciszy postawiło wszystkich na nogi. „Włodek” poskoczył do swoich urządzeń sygnalizacyjnych. Nadlatywała oczekiwana Dakota. Przyszła nad lądowisko na dużej wysokości, ale idealnie dokładnie. Błysnął krótko na jej skrzydle Morsem ustalony sygnał litery „k”. „Włodek” odpowiedział natychmiast reflektorem literą „m”. Obsługa lądowiska uruchamia błyskawicznie trójkąt ognisk, a za chwilę wyskakują jak spod ziemi rzędy czerwonych świateł bocznych. Łąki nabrały koloru tęczy. Był to widok w swoim rodzaju urzekający i cudowny ale zarazem groźny. Nieprzyjemne sąsiedztwo niemieckich lotników potęgowało i tak niemałe napięcie nerwowe.
Dakota poszybowała bez zmiany wysokości gdzieś w rejon Gręboszowa. Tam zawróciła. Zniżyła lot. Złapała ujście Dunajca do Wisły. Stąd wzięła kierunek na lądowisko. Nad Miechowicami Wielkimi pilot włączył potężne reflektory. Zobaczyłem nagle Jadowniki Mokre i moje rodzinne Miechowice Małe jak w biały słoneczny dzień. Ale nie od razu udała się sztuka. Nalot był próbny i nieco skośny do linii ustawionych świateł. Pilot poderwał maszynę. Poszła teraz głębiej na wschód. Za chwilę nadleciała znowu. Tym razem maszyna siada na łąki pomiędzy światłami. Toczy się. Buczy i podskakuje. Wreszcie na sygnał „Włodka” hamuje ostro, skręca na południe i staje.
Podbiegamy szybko do maszyny. „Mirosław” wita przybyłego gen. Kossakowskiego i jego dwóch towarzyszy. Chłopcy „Kmicica” wyładowują przywieziony przez Dakotę bagaż. Dzieje się to błyskawicznie. Ja i „Pirat” odbieramy i kwitujemy przywiezioną pocztę. Załogę Dakoty stanowiło kilku Nowozelandczyków i tylko jeden Polak. Był to młody chłopiec. Wszyscy cieszyli się, że lot odbył się szczęśliwie. Częstowali nas czekoladą i papierosami. Zachowywali się zupełnie beztrosko. Tak, jak gdyby wylądowali w macierzystym porcie lotniczym. Wyładowanie Dakoty i załadowanie „Gości” i poczty trwało około kilka minut. Po krótkim serdecznym pożegnaniu „Włodek” dał załodze sygnał do odlotu Dakoty.
Teraz przez czas około godziny uczestnicy tego wydarzenia przeżywali bardzo ciężkie chwile. W zapale powitań, rozładowywania, załadowywania nikt nie zauważył, że Dakota hamując ostro i gwałtownie, ugrzęzła kołami w niezbyt twardym gruncie.
Pilot włączył silniki. Zawibrowało powietrze. Buchnęły niebiesko-czerwone płomienie z rur wydechowych. Ogon Dakoty stanął dęba, ale maszyna nie ruszyła. Światła latarni płoną. Silniki wyją potężnie. Reflektory oświetlają tę niesamowita scenerię, a samolot stoi w miejscu. Teraz przychodzi zdenerwowanie, gdyż nikt takiego epilogu nie przewidział. Otwierają się drzwi od kabiny pilotów. Wychodzą mechanicy i majstrują coś koło hamulców. Tłumacz nam wyjaśnia, że hamulce hydrauliczne się zacięły i zablokowały obrót kół. Zwolniono hamulce. „Włodek” ściągnął obsługę od świateł i kazał pchać samolot po powtórnym włączeniu silników. Podmuch od śmigieł był jednak tak potężny, że chłopcy, którzy próbowali pchać Dakotę lecieli na ziemię jak wyrzuceni z katapulty. W tym czasie powstało na lądowisku małe zamieszanie. „Włodek” był zaskoczony. Ja zdenerwowałem się bardzo. Zdenerwowany był też i milczał „Mirosław”, bo Dakota stała w miejscu jak wmurowana. Ponowiona trzecia próba startu też zawiodła. Wtedy „Mirosław” rozkazał spalić samolot. Zabrać „Gości” i załogę do lasu i na kwatery, i opuścić lądowisko. Chłopcy weszli do samolotu. Wysadzili pasażerów. Wyrzucili spadochrony i ogołocili wnętrze maszyny ze wszystkiego. Sytuacja była niewesoła i naprawdę tragiczna.
Nie wszyscy jednak stracili głowę. Po trzecim nieudanym starcie, w czasie wyładowywania Dakoty, Stanisław Wróbel „Szary” wczołgał się pod podwozie. Zauważył on, że koła maszyny ugrzęzły a w szczególności koło lewe. Zaalarmował myszkującego też koło podwozia „Pirata”. Ten poszedł w jego ślady. Przy uważnych oględzinach stwierdzili obaj, że przy próbach startu koła Dakoty minimalnie ruszyły, a w szczególności koło prawe. „Pirat” poskoczył do „Mirosława” i uzyskał jego zgodę na jeszcze jedna próbę startu. Podkopanie kół, podłożenie desek i szczap przyniesionych z lasu i czwarta próba startu do tego skuteczna próba, to niewątpliwie zasługa „Szarego” i „Pirata”.
Zanim jednak przejdę do dalszej relacji o tym, co się działo następnie na lądowisku chcę się zatrzymać nieco nad sprawą, dlaczego Dakota ugrzęzła i w tak niebezpiecznej sytuacji grzebała …….
…….., że „Włodek” dał zbyt późno sygnał pilotowi przy lądowaniu do zatrzymania maszyny, toczącej się do pobliskiego rowu, albo też może pilot zahamował zbyt ostro. Faktem jest, że skręcił gwałtownie i zarył Dakotę kołami w darń łąki. Ale to była noc, nerwy i napięcie i różnie przy lądowaniu na prymitywnym lądowisku mogło się zdarzyć. „Włodek”, sugerując się jednak sprawnym lądowaniem i startem w czasie „II Mostu” nie przewidział możliwości ugrzęźnięcia samolotu i nie zaopatrzył obsługi w potrzebny sprzęt saperski. Teraz gdy trzeba było usunąć spod kół Dakoty zepchniętą i sfałdowaną darń, okazało się, że obsługa nie była do tego przygotowana. Na lądowisku była bowiem tylko jedna mała łopatka typu wojskowego, a posiadał ją Władysław Wróbel z Marcinkowic. Darń i ziemię trzeba było usuwać tą jedną jedyną łopatką i rękami. Było to poważne niedopatrzenie, ponieważ brak na lądowisku łopat, siekier czy kilofów mógł całe przedsięwzięcie położyć na łopatki.
Tymczasem na lądowisku „Pirat” kieruje energicznie usunięciem darni i ziemi z przed kół Dakoty. Przyniesiono też pośpiesznie deski i szczapy z lasu, które podłożono pod koła. Załadowano po raz trzeci „Gości” i pocztę, wrzucono pośpiesznie poplątane spadochrony i sprzęt wyładowany z Dakoty. Pilot ponawia start. Silniki nabierają pełnych obrotów i ryczą potężnie. Dakota drga i rusza z wolna. Nabiera pędu. Robi pętlę i unosi się. Gasną reflektory i maszyna poszybowała w daleką podróż.
Za chwilę lądowisko pustoszeje. Schodzą cichaczem ubezpieczenia. Członkowie Komendy „Zgrupowania Motyl” po pożegnaniu się z „Mirosławem” i „Włodkiem” udają się na zasłużony odpoczynek do kwater w Przybysławicach. Na lądowisku pozostało przez nieuwagę dwie latarnie i tablica odblaskowa. O świcie wrócił tu odważnie „Raźny” i zabrał pozostawiony sprzęt do domu.
Generała Kossakowskiego i jego dwóch towarzyszy zabrał natychmiast po wylądowaniu „Skory” na podwodę, którą powoził plut. Franciszek Lechowicz, dowódca drużyny ze Zdrochca. Zajechali do wsi Kwików około godziny 2:20. Tam w domu Jana Walczaka przywitała „Gości” kapela ludowa krakowiakiem „Bartoszu! Bartoszu! Hej nie traćwa nadziei”. Przyjęto przybyłych uroczyście. Byli bardzo wzruszeni.
Po krótkim odpoczynku odstawiono przybyłych „Gości” do stacji kolejowej Słotwina-Brzesko. Wcześniej zaopatrzono ich w okupacyjne dowody osobiste. W Słotwinie-Brzesku „Skory” zakupił bilety kolejowe odjeżdżającym i załadował ich do pociągu odchodzącego o godz. 6:20 w kierunku Krakowa. Generała Kossakowskiego i jego towarzyszy odwozili furmankami chłopi z Kwikowa Józef Majka i Jan Sanek. Dla niepoznaki wsadzono na podwody po jednej kobiecie, ażeby upozorować normalną jazdę chłopów na jarmark. Jechały na podwodach gospodynie z Kwikowa Wiktoria Sulma i Maria Antosz.
Bagaż z Dakoty, jak już wspomniałem, zabrały niezwłocznie po jej wylądowaniu podwody i przewiozły do skrytek we wsi Przybysławice. Około godziny 7-ej dnia 26 lipca 1944 roku „Gapa” odebrał depeszę, że Dakota w Brindisi wylądowała szczęśliwie. Zwinął radiostację i odjechał razem z „Włodkiem” niezwłocznie do Warszawy.
Operacja „III Most” przeprowadzona w dość skomplikowanych i niebezpiecznych warunkach udała się.
Nie wszyscy jednak stracili głowę. Po trzecim nieudanym starcie, w czasie wyładowywania Dakoty, Stanisław Wróbel „Szary” wczołgał się pod podwozie. Zauważył on, że koła maszyny ugrzęzły a w szczególności koło lewe. Zaalarmował myszkującego też koło podwozia „Pirata”. Ten poszedł w jego ślady. Przy uważnych oględzinach stwierdzili obaj, że przy próbach startu koła Dakoty minimalnie ruszyły, a w szczególności koło prawe. „Pirat” poskoczył do „Mirosława” i uzyskał jego zgodę na jeszcze jedna próbę startu. Podkopanie kół, podłożenie desek i szczap przyniesionych z lasu i czwarta próba startu do tego skuteczna próba, to niewątpliwie zasługa „Szarego” i „Pirata”.
Zanim jednak przejdę do dalszej relacji o tym, co się działo następnie na lądowisku chcę się zatrzymać nieco nad sprawą, dlaczego Dakota ugrzęzła i w tak niebezpiecznej sytuacji grzebała …….
…….., że „Włodek” dał zbyt późno sygnał pilotowi przy lądowaniu do zatrzymania maszyny, toczącej się do pobliskiego rowu, albo też może pilot zahamował zbyt ostro. Faktem jest, że skręcił gwałtownie i zarył Dakotę kołami w darń łąki. Ale to była noc, nerwy i napięcie i różnie przy lądowaniu na prymitywnym lądowisku mogło się zdarzyć. „Włodek”, sugerując się jednak sprawnym lądowaniem i startem w czasie „II Mostu” nie przewidział możliwości ugrzęźnięcia samolotu i nie zaopatrzył obsługi w potrzebny sprzęt saperski. Teraz gdy trzeba było usunąć spod kół Dakoty zepchniętą i sfałdowaną darń, okazało się, że obsługa nie była do tego przygotowana. Na lądowisku była bowiem tylko jedna mała łopatka typu wojskowego, a posiadał ją Władysław Wróbel z Marcinkowic. Darń i ziemię trzeba było usuwać tą jedną jedyną łopatką i rękami. Było to poważne niedopatrzenie, ponieważ brak na lądowisku łopat, siekier czy kilofów mógł całe przedsięwzięcie położyć na łopatki.
Tymczasem na lądowisku „Pirat” kieruje energicznie usunięciem darni i ziemi z przed kół Dakoty. Przyniesiono też pośpiesznie deski i szczapy z lasu, które podłożono pod koła. Załadowano po raz trzeci „Gości” i pocztę, wrzucono pośpiesznie poplątane spadochrony i sprzęt wyładowany z Dakoty. Pilot ponawia start. Silniki nabierają pełnych obrotów i ryczą potężnie. Dakota drga i rusza z wolna. Nabiera pędu. Robi pętlę i unosi się. Gasną reflektory i maszyna poszybowała w daleką podróż.
Za chwilę lądowisko pustoszeje. Schodzą cichaczem ubezpieczenia. Członkowie Komendy „Zgrupowania Motyl” po pożegnaniu się z „Mirosławem” i „Włodkiem” udają się na zasłużony odpoczynek do kwater w Przybysławicach. Na lądowisku pozostało przez nieuwagę dwie latarnie i tablica odblaskowa. O świcie wrócił tu odważnie „Raźny” i zabrał pozostawiony sprzęt do domu.
Generała Kossakowskiego i jego dwóch towarzyszy zabrał natychmiast po wylądowaniu „Skory” na podwodę, którą powoził plut. Franciszek Lechowicz, dowódca drużyny ze Zdrochca. Zajechali do wsi Kwików około godziny 2:20. Tam w domu Jana Walczaka przywitała „Gości” kapela ludowa krakowiakiem „Bartoszu! Bartoszu! Hej nie traćwa nadziei”. Przyjęto przybyłych uroczyście. Byli bardzo wzruszeni.
Po krótkim odpoczynku odstawiono przybyłych „Gości” do stacji kolejowej Słotwina-Brzesko. Wcześniej zaopatrzono ich w okupacyjne dowody osobiste. W Słotwinie-Brzesku „Skory” zakupił bilety kolejowe odjeżdżającym i załadował ich do pociągu odchodzącego o godz. 6:20 w kierunku Krakowa. Generała Kossakowskiego i jego towarzyszy odwozili furmankami chłopi z Kwikowa Józef Majka i Jan Sanek. Dla niepoznaki wsadzono na podwody po jednej kobiecie, ażeby upozorować normalną jazdę chłopów na jarmark. Jechały na podwodach gospodynie z Kwikowa Wiktoria Sulma i Maria Antosz.
Bagaż z Dakoty, jak już wspomniałem, zabrały niezwłocznie po jej wylądowaniu podwody i przewiozły do skrytek we wsi Przybysławice. Około godziny 7-ej dnia 26 lipca 1944 roku „Gapa” odebrał depeszę, że Dakota w Brindisi wylądowała szczęśliwie. Zwinął radiostację i odjechał razem z „Włodkiem” niezwłocznie do Warszawy.
Operacja „III Most” przeprowadzona w dość skomplikowanych i niebezpiecznych warunkach udała się.
Ładunek z Dakoty.
Mimo nieprzespanej nocy sen nie brał nas po przybyciu na kwatery do Przybysławic. Chcieliśmy wiedzieć, czy samolot doleciał szczęśliwie do bazy i czy Niemcy w nadchodzącym dniu nie zrobią nam jakiegoś brzydkiego kawału. Rano tuz po odjeździe „Włodka” i „Gapy” kpr. „Raźny” przysłał nam wiadomość, że na lądowisku Niemcy badają ślady i coś tam kombinują. Poczynanie te śledził uważnie ze swojej gajówki gajowy Małek. „Konrad” postawił w stan gotowości drużynę S.O.P. w Przybysławicach i pod osłoną jej doświadczonych obserwatorów wszyscy poszli spać.
Rozkosznie spało się na sianie w stodole u kpr. Jana Cholewy „Granit” po przeżytych trudach i emocjach. W pobliżu w stodołach ukryty został ładunek z Dakoty. Strzegł tych skrytek starszy już człowiek Jan Lechowicz „Pokaz”. Około godziny 16-tej obudził mnie łącznik, który przywiózł od „Mirosława” rozkaz. Były to dyspozycje dotyczące rozdziału i odesłania poczty i sprzętu wg miejsc ich przeznaczenia.
„Pirat” już od godziny był na nogach. Razem z „Konradem” i „Cerkiesem” sprawdzili zgodność zawartości waliz i pakietów z załączonymi wykazami. Wszystko było zgodne i brakowało tylko jednej rolki filmu uzbrojonego. Rolka ta wybuchła na lądowisku w kieszeni „Kmicica” i lekko poparzyła mu nogę. Cały bagaż Dakoty zapakowany był w walizy i pakiety. Walizy zawierały broń, plastik, amunicję, aparaty fotograficzne, pięć radiostacji nadawczo-odbiorczych oraz cały szereg pakietów i pakiecików. Było też 12 kasetek metalowych zaplombowanych z funtami szterlingami. Pakiety adresowane były do Delegata Rządu w Kraju, do Komendy Głównej A.K. i do Kedywu. Poza tym było cały szereg prezentów dla osób prywatnych w formie wiecznych piór, zegarków itp. Oznaczone było to wszystko umownymi kryptonimami. W jednej z waliz było 5 automatów niemieckich, które zdobywcy spod Monte Cassino przesłali z odpowiednio wyrytymi napisami „Partyzantom z Kraju”.
Przystąpiliśmy do pakowania tego wszystkiego do dalszej wysyłki wg przesłanego przez „Mirosława” rozdzielnika. Wnoszono więc walizy, pakunki i worki i rozdzielano na stosy dla poszczególnych odbiorców. Chałupa Jaśka Cholewy zamieniła się w zbrojownię i wielki magazyn. O zmroku dnia 26 lipca zastał nas przy tej robocie „Mirosław”, który nieoczekiwanie zjawił się na mojej kwaterze i wydał dodatkowe zarządzenia do wysyłki. Następnie polecił mi sporządzić listę tych, którzy się wyróżnili w akcji, poczym pożegnał się z nami i odjechał.
Poczta i sprzęt zamaskowane na podwodach zostały przewiezione w nocy z dnia 27 na 28 lipca do „Tartak”, „Batuta” i „Drewniaki”. Pocztę główną oraz broń i plastik przeznaczony dla „Tartaku” powiózł „Kmicic” ze swoimi chłopcami na podwodach zamaskowanych świeżo skoszoną koniczyną. Osłona dwóch furmanek uzbrojona w automaty i z granatami za pasem pod dowództwem ppor. „Konrada” przebijała się na odcinku drogi Radłów-Bobrowniki przez cofające się bezładnie na zachód oddziały Wermachtu. To, że nie doszło tam wtedy do jakiejś zaczepki i walki, zaliczyć należy do cudu. Ładunek dostawiono do wsi Biała pod Tarnowem. Odbiór pokwitował Komendant Placówki „Kunegunda” Franciszek Kopa „Kłusownik”. Niestety na nic się zdało ryzyko chłopców „Kmicica”. Poczta wpadła w ręce Własowców.
We wsi Biała zamelinowano pocztę w dole na buraki. Strzegło jej tam kilku partyzantów. W okolicy wsi Klikowa zabito tam wtedy niemieckiego oficera lotnika. Przyszła w teren ekspedycja Własowców. Chłopcy pilnujący poczty właśnie czyścili broń, wtedy naszli ich Własowcy. Doszło do nierównej walki. Dom został otoczony, osłona częściowo wybita i poczta też wpadła. Zginął tam wtedy dowódca „Szarych Szaregów” z Tarnowa „Dzik”. Ujęty jako ranny, został zakłuty bagnetami na cmentarzu w Klikowie. Taki to przypadek i brak należytej czujności oddał niepotrzebnie w ręce wroga ważną pocztę i cenny sprzęt. No cóż fortuna kołem się toczy.
Mimo nieprzespanej nocy sen nie brał nas po przybyciu na kwatery do Przybysławic. Chcieliśmy wiedzieć, czy samolot doleciał szczęśliwie do bazy i czy Niemcy w nadchodzącym dniu nie zrobią nam jakiegoś brzydkiego kawału. Rano tuz po odjeździe „Włodka” i „Gapy” kpr. „Raźny” przysłał nam wiadomość, że na lądowisku Niemcy badają ślady i coś tam kombinują. Poczynanie te śledził uważnie ze swojej gajówki gajowy Małek. „Konrad” postawił w stan gotowości drużynę S.O.P. w Przybysławicach i pod osłoną jej doświadczonych obserwatorów wszyscy poszli spać.
Rozkosznie spało się na sianie w stodole u kpr. Jana Cholewy „Granit” po przeżytych trudach i emocjach. W pobliżu w stodołach ukryty został ładunek z Dakoty. Strzegł tych skrytek starszy już człowiek Jan Lechowicz „Pokaz”. Około godziny 16-tej obudził mnie łącznik, który przywiózł od „Mirosława” rozkaz. Były to dyspozycje dotyczące rozdziału i odesłania poczty i sprzętu wg miejsc ich przeznaczenia.
„Pirat” już od godziny był na nogach. Razem z „Konradem” i „Cerkiesem” sprawdzili zgodność zawartości waliz i pakietów z załączonymi wykazami. Wszystko było zgodne i brakowało tylko jednej rolki filmu uzbrojonego. Rolka ta wybuchła na lądowisku w kieszeni „Kmicica” i lekko poparzyła mu nogę. Cały bagaż Dakoty zapakowany był w walizy i pakiety. Walizy zawierały broń, plastik, amunicję, aparaty fotograficzne, pięć radiostacji nadawczo-odbiorczych oraz cały szereg pakietów i pakiecików. Było też 12 kasetek metalowych zaplombowanych z funtami szterlingami. Pakiety adresowane były do Delegata Rządu w Kraju, do Komendy Głównej A.K. i do Kedywu. Poza tym było cały szereg prezentów dla osób prywatnych w formie wiecznych piór, zegarków itp. Oznaczone było to wszystko umownymi kryptonimami. W jednej z waliz było 5 automatów niemieckich, które zdobywcy spod Monte Cassino przesłali z odpowiednio wyrytymi napisami „Partyzantom z Kraju”.
Przystąpiliśmy do pakowania tego wszystkiego do dalszej wysyłki wg przesłanego przez „Mirosława” rozdzielnika. Wnoszono więc walizy, pakunki i worki i rozdzielano na stosy dla poszczególnych odbiorców. Chałupa Jaśka Cholewy zamieniła się w zbrojownię i wielki magazyn. O zmroku dnia 26 lipca zastał nas przy tej robocie „Mirosław”, który nieoczekiwanie zjawił się na mojej kwaterze i wydał dodatkowe zarządzenia do wysyłki. Następnie polecił mi sporządzić listę tych, którzy się wyróżnili w akcji, poczym pożegnał się z nami i odjechał.
Poczta i sprzęt zamaskowane na podwodach zostały przewiezione w nocy z dnia 27 na 28 lipca do „Tartak”, „Batuta” i „Drewniaki”. Pocztę główną oraz broń i plastik przeznaczony dla „Tartaku” powiózł „Kmicic” ze swoimi chłopcami na podwodach zamaskowanych świeżo skoszoną koniczyną. Osłona dwóch furmanek uzbrojona w automaty i z granatami za pasem pod dowództwem ppor. „Konrada” przebijała się na odcinku drogi Radłów-Bobrowniki przez cofające się bezładnie na zachód oddziały Wermachtu. To, że nie doszło tam wtedy do jakiejś zaczepki i walki, zaliczyć należy do cudu. Ładunek dostawiono do wsi Biała pod Tarnowem. Odbiór pokwitował Komendant Placówki „Kunegunda” Franciszek Kopa „Kłusownik”. Niestety na nic się zdało ryzyko chłopców „Kmicica”. Poczta wpadła w ręce Własowców.
We wsi Biała zamelinowano pocztę w dole na buraki. Strzegło jej tam kilku partyzantów. W okolicy wsi Klikowa zabito tam wtedy niemieckiego oficera lotnika. Przyszła w teren ekspedycja Własowców. Chłopcy pilnujący poczty właśnie czyścili broń, wtedy naszli ich Własowcy. Doszło do nierównej walki. Dom został otoczony, osłona częściowo wybita i poczta też wpadła. Zginął tam wtedy dowódca „Szarych Szaregów” z Tarnowa „Dzik”. Ujęty jako ranny, został zakłuty bagnetami na cmentarzu w Klikowie. Taki to przypadek i brak należytej czujności oddał niepotrzebnie w ręce wroga ważną pocztę i cenny sprzęt. No cóż fortuna kołem się toczy.
Zakończenie.
Film oparty na powieści Bernarda Normana pod tyt. „Oni ocalili Londyn” przedstawia opisane przeze mnie wydarzenia w sposób nieco groteskowy. Niemniej jednak trzeba tu przyznać, że Anglicy docenili należycie ten wyczyn ówczesnych swoich sojuszników i ów film wyprodukowali.
Było to wydarzenie dość niezwykłe. Temat do filmu jest wdzięczny i ciekawy. Osobowość głównej postaci, jaką był inż. Antoni Kocjan „Korona”, aż prosi się o spopularyzowanie jej przez radio czy telewizję. Jego postawa w obliczu śmierci była równie bohaterska i wzniosła jak i jego całe życie. Młode pokolenie w Polsce Ludowej winno się dowiedzieć, kto to był inż. Antoni Kocjan. Hufce czy drużyny harcerskie mogą w nim znaleźć niedościgły wzór do naśladowania.
Wydarcie Niemcom tajemnicy o ich „cudownej broni” przez wywiad Armii Krajowej zaliczyć należy do najpierwszych wyczynów w okresie II-ej wojny światowej. W zmaganiach tych i ich poszczególnych fazach wybitny udział wzięli chłopi polscy. W oparciu o ich ofiarność, ryzyko i spryt porwano Niemcom sprzed nosa z ich poligonu niewypał groźnej rakiety V-2. W oparciu o ich trud i żołnierską postawę tajemnice o tej rzeczywiście niezwykłej broni poleciały do Londynu, który miał paść od jej ciosów. Operując nazwą wspomnianego angielskiego filmu, trzeba tu stwierdzić, że chłopi polscy z rejonu Sarnak czy Radłowa walnie się do ocalenia Londynu przyczynili.
Postawa miejscowego chłopstwa była podziwu godna. Trzeba bowiem wiedzieć, że trwających kilka tygodni przygotowań nie dało się w zupełności ukryć przed nie zakonspirowaną częścią społeczeństwa. Ogólnie kobiety i mężczyźni wiedzieli, że się coś przygotowuje. Milczeli i nie zdradzali żadnego strachu czy zdenerwowania. Patriotyczna postawa ludności z okolicznych gromad godna jest szczególnego podkreślenia i uznania. Żołnierze z Batalionów Chłopskich stanowili trzon „Zgrupowania Motyl” i bez oparcia o nich nie można było nawet pomyśleć o powodzeniu akcji. Aktywiści „Wici” i starzy Ludowcy zdali tu na 5-ę swój obywatelski i żołnierski egzamin. W szczególności wyróżnili się w opisywanej przeze mnie akcji chłopi ze wsi: Przybysławice, Jadowniki Mokre, Zdrochec, Wał-Ruda i Kwików.
W tym perspektywicznym obrazie, który przedstawiłem, chcę w końcu podkreślić upartą wolę walki i wzorową dyscyplinę tych wszystkich żołnierzy, podoficerów i oficerów, którzy w „Operacji III Most” wzięli bezpośredni udział. Cechował ich wszystkich olbrzymi ładunek patriotyzmu i umiłowania wolności. Załoga Dakoty, Inspektorat „Tama” i żołnierze „Zgrupowania Motyl” dobrze spełnili swój żołnierski obowiązek. Towarzyszył nam wszystkim przy tym ten łut żołnierskiego i partyzanckiego szczęścia, który prócz działalności, ofiarności i rozwagi decyduje o powodzeniu.
Było to wydarzenie dość niezwykłe. Temat do filmu jest wdzięczny i ciekawy. Osobowość głównej postaci, jaką był inż. Antoni Kocjan „Korona”, aż prosi się o spopularyzowanie jej przez radio czy telewizję. Jego postawa w obliczu śmierci była równie bohaterska i wzniosła jak i jego całe życie. Młode pokolenie w Polsce Ludowej winno się dowiedzieć, kto to był inż. Antoni Kocjan. Hufce czy drużyny harcerskie mogą w nim znaleźć niedościgły wzór do naśladowania.
Wydarcie Niemcom tajemnicy o ich „cudownej broni” przez wywiad Armii Krajowej zaliczyć należy do najpierwszych wyczynów w okresie II-ej wojny światowej. W zmaganiach tych i ich poszczególnych fazach wybitny udział wzięli chłopi polscy. W oparciu o ich ofiarność, ryzyko i spryt porwano Niemcom sprzed nosa z ich poligonu niewypał groźnej rakiety V-2. W oparciu o ich trud i żołnierską postawę tajemnice o tej rzeczywiście niezwykłej broni poleciały do Londynu, który miał paść od jej ciosów. Operując nazwą wspomnianego angielskiego filmu, trzeba tu stwierdzić, że chłopi polscy z rejonu Sarnak czy Radłowa walnie się do ocalenia Londynu przyczynili.
Postawa miejscowego chłopstwa była podziwu godna. Trzeba bowiem wiedzieć, że trwających kilka tygodni przygotowań nie dało się w zupełności ukryć przed nie zakonspirowaną częścią społeczeństwa. Ogólnie kobiety i mężczyźni wiedzieli, że się coś przygotowuje. Milczeli i nie zdradzali żadnego strachu czy zdenerwowania. Patriotyczna postawa ludności z okolicznych gromad godna jest szczególnego podkreślenia i uznania. Żołnierze z Batalionów Chłopskich stanowili trzon „Zgrupowania Motyl” i bez oparcia o nich nie można było nawet pomyśleć o powodzeniu akcji. Aktywiści „Wici” i starzy Ludowcy zdali tu na 5-ę swój obywatelski i żołnierski egzamin. W szczególności wyróżnili się w opisywanej przeze mnie akcji chłopi ze wsi: Przybysławice, Jadowniki Mokre, Zdrochec, Wał-Ruda i Kwików.
W tym perspektywicznym obrazie, który przedstawiłem, chcę w końcu podkreślić upartą wolę walki i wzorową dyscyplinę tych wszystkich żołnierzy, podoficerów i oficerów, którzy w „Operacji III Most” wzięli bezpośredni udział. Cechował ich wszystkich olbrzymi ładunek patriotyzmu i umiłowania wolności. Załoga Dakoty, Inspektorat „Tama” i żołnierze „Zgrupowania Motyl” dobrze spełnili swój żołnierski obowiązek. Towarzyszył nam wszystkim przy tym ten łut żołnierskiego i partyzanckiego szczęścia, który prócz działalności, ofiarności i rozwagi decyduje o powodzeniu.
Autor: kurierSkruda
Brak komentarzy. Twój może być pierwszy