Mija kolejna rocznica wprowadzenia w Polsce Stanu Wojennego. Trzeba o tym wydarzeniu przypominać! To ważna data w Polskim kalendarzu. Dziś refleksja nad stanem wojennym słowami Marcina Mellera, dziennikarza, ale także studenckiego, podziemnego działacza UW. To ciekawa refleksja w temacie tych wydarzeń opisana z perspektywy kilkunastu lat.
Źródło:http://www.wprost.pl
13, 30, 80
Gdzie ja to zobaczyłem? Usłyszałem? „Generale, historia może ci wybaczy, ale u mnie masz przesrane”. Na murze warszawskiej Starówki zimą 1982 r.? Od kolegów powtarzających greps podziemnego satyryka? Nie wiem, już nie dojdę, ale tym bardziej po latach zgadzam się z anonimową mądrością. Wybaczyła historia? Nie wybaczyła? A Wielopolskiemu wybaczyła? Ci, którzy jeszcze w ogóle wiedzą, kim był margrabia, kłócą się o jego rolę do dzisiaj, więc i pewnie za 50 lat, jak dożyję, będę mógł napisać kolejną wersję tego felietonu. Słupki pokazują, że po 30 latach większość Polaków uważa decyzję o wprowadzeniu stanu wojennego za uzasadnioną, a na pewno popierających jest znacznie więcej niż przeciwników Jaruzelskiego. No to pobędę sobie w mniejszości. Uśmiecham się lekko, kiedy słyszę opowieści o stanie wojennym, jak to cały naród walczył z komuną, przekleństwo ciśnie się na usta, kiedy widzę członków Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej z lat 80., ba, jej sekretarzy, którzy dzisiaj licytują się w antykomunizmie.
Byłoby to nawet śmieszne, gdyby nie tak obłędnie bezczelne. Upierdliwa pamięć podpowiada mi, że w tych czasach pogardy konspiratorów, nawet takich okazyjnych, którzy czasem przechowali paczkę podziemnych gazet, takich dziecinnych nastolatków jak ja i moi koledzy było zadziwiająco mało. Nawet kiedy Niezależne Zrzeszenie Studentów wychodziło w 1988 r. na powierzchnię, na Uniwersytecie Warszawskim, tej chyba najbardziej rozpolitykowanej uczelni kraju, zapisało się do niego ledwie 10 proc. studentów.
U nas na historii na pierwszym roku padł rekord – deklaracje podpisała jedna trzecia. Co i tak było zachwycające. Ale najczęściej słyszałem, że polityka jest brudna, każda, także ta „Solidarności” i NZS. Że chcemy podpalić Polskę. Że żyjemy, gdzie żyjemy, i nigdy tego nie zmienimy. Kiedy umawialiśmy się na mieście w pięćdziesięciu, stu i nagle zaczynaliśmy skandować antykomunistyczne hasła i rozrzucać ulotki, na twarzach przygodnych pieszych nie widzieliśmy zrozumienia. Częściej niechęć. Nie to, żeby większość ukochała generała, partię i broniących ich zomowców, ale byliśmy w osłabiającej, zniechęcającej się czasami do wszystkiego mniejszości. Większość chciała świętego spokoju. Stąpam teraz po kruchym lodzie, ale oddając hołd każdemu z setki zastrzelonych i zamordowanych w stanie wojennym, pamiętając o starszym koledze z warszawskiej podstawówki nr 233 i liceum im. Mikołaja Reja Emilu Barchańskim, o chodzącym do pobliskiego Frycza-Modrzewskiego Grzegorzu Przemyku, nie mogę nie zauważyć, że jak na standardy wojskowych przewrotów i kontrrewolucji w wykonaniu służb wszelakich opór był wyjątkowo słaby. Tak, wiem, 15 miesięcy obrzydliwej medialnej propagandy, nakręcającej atmosferę strachu i niepewności, zrobiło swoje. Tak, udało się wmówić milionom, że „Solidarność” jest zagrożeniem, doprowadzić je do takiego stanu, że wielu, bardzo wielu ludzi chciało tylko, żeby ktoś zaprowadził mityczny porządek. A jeśli jeszcze to nie Ruskie, tylko nasi, w orzełkach, tym lepiej. I była pamięć o rzekach krwi, które wylał ten naród. I strach przed hekatombą. Co nie zmienia tego, że potężny ruch „Solidarności” dał się zadziwiająco łatwo złamać. Pamiętam swoje trzynastoletnie zdziwienie w tę mroźną zimę, że tak łatwo pada wolna Polska. Ale pamiętam też demonstrację 1 maja 1989 r. Nieprzebrany tłum podążał pod flagami „Solidarności” przez miasto, spod kościoła św. Stanisława Kostki, by na koniec rozlać się na błoniach pod Starym Miastem. I wtedy Maciej Jankowski z uniwersyteckiej „Solidarności” powiedział nam, pełnym nadziei, takie mniej więcej słowa: „Szliśmy tu osiem ciężkich lat, ale wreszcie doszliśmy”.
A potem wygraliśmy najważniejsze w historii Polski wybory. Dzisiaj generał podobno umiera. Nadal ma u mnie przesrane, chociaż nie boleję nad tym, że za swoje czyny nie trafił po 1989 r. do więzienia. Oddał bezkrwawo władzę, nie kazał kolejny raz strzelać. Mało? Żenująco mało? Nie wiem, jak wy, czytelnicy, którzy pamiętacie lato 1989 r., ale czekałem tylko, kiedy nastąpi znowu uderzenie.
Jeśli ktoś dzisiaj twierdzi, że Jaruzelski nie miał innego wyjścia, to zazdroszczę wstecznego optymizmu. Jaruzelski odchodzi, a jego dawne ofiary w rocznicę stanu wojennego tak pięknie się okładają najcięższymi zniewagami. Nie będę was słuchał, nie chcę was słyszeć. Dopiero co byłem w kinie na „80 milionach”, kapitalnej, wzruszającej, zabawnej historii o „Solidarności”, o pokoleniu, które zmierzyło się z Historią, zapłaciło cenę i wygrało. O zwyczajnych ludziach, ze słabostkami i śmiesznościami, którzy urośli ponad samych siebie i pokazali najpiękniejszą twarz tego kraju. Którą tylko my sami możemy poharatać.