II Wojna Światowa dotarła na tereny naszych miejscowości zaskakująco szybko! Już w pierwszych dniach września 1939 roku ziemie dzisiejszej gminy Halinów, Sulejówek, Dębe Wielkie były atakowane z powietrza. Pierwsi żołnierze okupanta wkroczyli do naszych miejscowości już przed 14 września 1939 roku! Ale prawdziwa tragedia która do dziś objęta jest zasłoną milczenia i tajemniczości, rozegrała się 15 września 1939 w miejscowości Miłosna! Prawdopodobnie tylko nieliczni dzisiejsi mieszkańcy naszych okolic słyszeli o tych STRASZNYCH wydarzeniach. Ślady tamtych dni znajdziemy na cmentarzu w Długiej Kościelnej, Miłosnej i Okuniewie. Dla naszych dziadów były to dni walki z okupantem, dni śmierci najbliższych, dni ucieczki, lęku, utraty majątku! Po broń chwytali cywile, mieszkańcy naszych miejscowości, którzy bronili przede wszystkim własnych domów i rodzin – tacy jak młynarz z Długiej Szlacheckiej, jak pani kapitanowa Kazimierska z Miłosnej. Ale w tle tych strasznych wydarzeń rozgrywały się niezwykle ciekawe z dzisiejszego punktu widzenia wydarzenia HISTORYCZNE mające realny wpływ na przebieg II Wojny Światowej. Niektórzy twierdzą że wydarzenia z 15 września 1939 roku sprawiły że II Wojna Światowa trwała o 6 lat za długo!
Po niżej prezentujemy opis wydarzeń spisany przez Pana Szymona Kazimierskiego. Wydarzenia tamtych dni możemy opisać hasłami z tytułu naszego artykułu.
Źródło: http://szymon.kazimierski.w.interia.pl/fritsch.htm
„………..Wojsko Polskie, mimo wysiłków i poświęceń, przegrywało wojnę. Jedna za drugą pękały polskie linie obronne, a polscy żołnierze szli do niewoli, lub przedzierali się dalej na wschód, w coraz większym chaosie i z coraz większym zwątpieniem w sercach. Na miejscu, do walki zaczynali się brać cywile. Rodził się nowy typ wojownika, dla którego nie liczyło się tak naprawdę chyba nic innego, jak tylko jego wola walki. Bojowe wyczyny owych wojowników należało podziwiać, gdyż inaczej narażało się na zarzut braku patriotyzmu. Militarny bezsens, jakimi były akcje ludzi „niemogących się powstrzymać”, zaczynał coraz bardziej ciążyć otoczeniu, ale z dnia na dzień stawał się kanonem patriotyzmu. Czemu tak dziwnie? Bo Niemcy napadli wtedy i rozwalili Polakom ich prawdziwie ukochany i umiłowany kraj. Nie taki, jak ten z propagandowej, partyjnej piosenki, ale ukochany autentycznie. Ówcześni Polacy naprawdę kochali Polskę. Kochali ją i byli z niej dumni. Byli dumni z tego, że są Polakami. Przegrywana kampania była dla nich tragedią osobistą, a widok niemieckiego żołnierza doprowadzał do furii. Mało kto zdobywał się wtedy na chłód kalkulacji. Walka na swoim własnym terytorium z silnym i bezwzględnym przeciwnikiem wymaga ostrożności i poważnego zastanowienia się nad każdym swoim posunięciem. Niemcy nie mieli zamiaru tolerować jakichkolwiek wystąpień przeciwko sobie i w tym nie byli bynajmniej ani pierwsi, ani specjalnie odkrywczy. Może tylko przerażająco i na zimno konsekwentni.
IV Konwencja Haska (18 października 1907 r.) dopuszcza wojskowe występowanie cywilów w trakcie działań wojennych, jednak obwarowuje taki stan rzeczy całym szeregiem warunków. Cywile powinni działać w systemie zorganizowanym, przestrzegającym praw wojennych, być wyraźnie oznakowani, nosić broń na wierzchu, nie kryć jej…
Po co aż tyle piszę o rzeczach oczywistych? Bo za chwilę stanę przed problemem przedstawienia Czytelnikom relacji z wydarzeń, jakie nastąpiły 15 września 1939 roku w podwarszawskiej Miłośnie i owe przypomnienie oczywistości będzie bardzo potrzebne dla zrozumienia zachowań ludzi biorących udział w tych wydarzeniach. Postanowiłem „nie owijać niczego w bawełnę”. Relacja będzie prawdziwa nie dlatego, by epatować wojennymi okropnościami, co dla frontowych żołnierzy, jakich pełno wśród naszych Czytelników, może nie stanowić żadnej rewelacji, ale by każdy mógł się przekonać o sile wstrząsu, jaki przeżyli mieszkańcy Miłosny. Takich wydarzeń nie sposób zapomnieć. Wspomnienia, niezmienione upływem nawet dziesiątków lat, wciąż wracały do uczestników dramatu z precyzją zapisu video. By wiedzieć, co się stało w Miłośnie 15 września 1939 roku, nikomu z nas nie trzeba było czytać uczonych rozpraw!
To się działo na ulicy, przed domem. Moim domem, albo domem sąsiada. Dlatego w swoim domu, lub domu sąsiada, mogłem otrzymać najprawdziwsze informacje. Zacząłem pisać o śmierci generała von Fritscha dopiero wtedy, kiedy przekonałem się, że dokumenty niemieckie, celowo fałszywe, wprowadzają wszystkich w błąd. Dlaczego Niemcy już natychmiast po śmierci generała zaczęli fałszować czas i przebieg wydarzeń? – Bo prawdziwe miejsce i czas śmierci zdradza nam prawdziwe intencje, jakimi kierował się generał towarzysząc niemieckiemu wojsku podczas kampanii w Polsce. To nie dla ckliwego sentymentu, nie dla nieodpartej konieczności kontaktu starszego pana ze swoją ukochaną armią generał robił z siebie błazna, jako jedyny na całym froncie obnosząc się przed wszystkimi w mundurze paradnym, obwieszonym krzyżami, medalami i odznakami. Generał został zastrzelony w chwili, gdy realizował jakieś zamierzenia niemieckich generałów. Sądząc po reakcji Adolfa Hitlera na wiadomość o tym, prawdziwe miejsce i czas śmierci generała było dla Adolfa Hitlera niebezpieczne, a więc koniecznie wymagało poprawek. Gdy teraz, po latach, zgodzimy się na przygotowaną nam już we wrześniu 1939 r. oficjalną wersję śmierci generała, stracimy z oczu sens tego, co w tamtym czasie szykowała niemiecka generalicja. Plan niemieckiej generalicji, mający chyba na celu zabicie lub aresztowanie Adolfa Hitlera, został pogrzebany razem z generałem von Fritsch. To było powodem, że po śmierci generała nie nastąpił jakiś wielki przełom w historii wojny. Bo w historii kampanii wrześniowej przełom taki nastąpił. Nie doszedł do skutku gigantyczny szturm na warszawską Pragę. Ale o tym napiszę trochę później. Dlaczego niemieckie wojsko tak żarliwie przekonywało swoich zwierzchników (dokumenty niemieckie), że generał poległ ubrany w mundur paradny? – Bo to świadczyło, że ewidentnego spisku jeszcze nie było. Generalicja niemiecka na początek chciała tylko przywrócenia generała von Fritscha do dowodzenia. Odwołania go ze stanu spoczynku. Pozbycie się Adolfa Hitlera miało nastąpić później. Gdyby generał zginął w mundurze polowym, wśród niemieckiej generalicji poleciałyby głowy. Znaczyłoby to, że generał przestał być kibicem, że samowolnie, za zgodą dowództwa wojsk lądowych przejął na froncie inicjatywę i zaczął dowodzić!……..
[singlepic id=624 w=320 h=240 float=center]
generał von Fritsch
………103 Batalion Strzelców utworzony został w Rembertowie z rezerwistów aż trzech batalionów (1,2 i 3) i prawie natychmiast po sformowaniu wszedł do akcji.
….A teraz przejdźmy do działalności Batalionu, którą kapitan Stanisław Góralczyk w taki oto sposób przedstawia w swym raporcie „Jak zginął generał von Fritsch”.
„Żołnierze 103 Batalionu Strzelców z Rembertowa, po ciężkich walkach prowadzonych na odcinku Cyganka, Mińsk Mazowiecki, w dniach 13 i 14 września 1939 roku, po odejściu z tego odcinka Wołyńskiej Brygady Kawalerii, przejęli na siebie cały ciężar walk z przeważającymi siłami nieprzyjaciela. Batalion w marszu opóźniającym na zachód, dnia 14 września wieczorem osiągnął zachodni skraj miejscowości Cechówka koło stacji kolejowej Miłosna, na linii Warszawa–Mińsk Mazowiecki. Tu zdecydowałem się na danie żołnierzom należytego wypoczynku, gdyż nieprzyjaciel, po ciężkich stratach poniesionych pod Mińskiem Mazowieckim, posuwał się za Batalionem bardzo powoli i z wielką ostrożnością. Jedna noc spokojna, spędzona w możliwych warunkach, przywróciła żołnierzom pełną zdolność bojową […]”.
Kapitan Góralczyk wyznaczył Batalionowi miejsce na biwak na tak zwanych przez mieszkańców Miłosny „Glinkach”. Było to wtedy puste pole pomiędzy Miłosną i Sulejówkiem. Stała tam cegielnia. Bliżej drogi z Miłosny do Sulejówka było kilka stawów. Na północ, skrajem „Glinek” przebiegała szosa (szutrowa) z Okuniewa i Miłosny do Rembertowa. Za szosą zaczynał się dobrze znany kapitanowi poligon rembertowski, wielki kompleks dzikiego lasu ciągnący się praktycznie aż do Warszawy. W razie problemów, Batalion mógł ukryć się w lesie poligonu i dlatego miejsce wybrane na biwak było dla śpiących żołnierzy absolutnie bezpieczne.
„[…] Ranek piętnastego dnia drugiej wojny światowej, najstraszniejszej w dziejach ludzkości, był ciepły i pogodny. Lekkie mgły unoszące się nad łąkami rozpościerającymi się wzdłuż toru kolejowego przy stacji Miłosna, szły do góry. Zapowiedź pogody […]
[…] Troską najważniejszą stał się problem zaopatrzenia w amunicję i chleb, którego nie było już od kilku dni. Około godziny 7-ej zawiadomiono mnie, że w prywatnej piekarni znajduje się pieczywo. Poleciłem całość zabrać dla swych żołnierzy, a sam udałem się do tej piekarni, aby zapłacić za pobrany chleb […]
[singlepic id=626 w=320 h=240 float=center]
Dom pana Floreckiego.
Murowany budynek piekarni, obecnie nieistniejący, stał tuż obok domu mieszkalnego.
W miejscu, gdzie obecnie widać drzewa.
[…] wówczas zameldowano mi, że na sąsiedniej ulicy są już wojska niemieckie. Gdy wyszedłem z obejścia piekarni, ujrzałem trzech oficerów niemieckich stojących na skrzyżowaniu sąsiednich ulic, z mapą w ręku. Zrozumiałem, że będę miał do czynienia z większym oddziałem nieprzyjacielskim. Decyzja moja była błyskawiczna – uderzyć natychmiast bez względu na siły wroga. Zdobyte w poprzednich walkach doświadczenie ugruntowało we mnie przekonanie, że Niemcy nie wytrzymują gwałtownego i śmiałego uderzenia, a że dzieląca nas odległość wynosiła zaledwie 80–90 metrów i wgląd w ugrupowanie zasłaniały drzewa, płoty i budynki, przeto z grupką żołnierzy będących pod ręką, osobiście prowadzonych, uderzyliśmy na wroga. Gdy dobiegliśmy do owego skrzyżowania ulic, na którym przed chwilą stali wspomniani trzej oficerowie niemieccy, oczom naszym przedstawił się następujący widok: na bardzo wąskiej uliczce o miękkiej nawierzchni, stała kolumna 6-ciu samochodów pancernych, samochód osobowy i 3 motocykle. Wszystkie ustawione z iście niemiecką systematycznością w ciasnym zgrupowaniu, zderzakami dotykając się wzajemnie. Załogi odpoczywały […]”.
Skrzyżowanie ulic, o którym pisze kapitan Góralczyk, to skrzyżowanie ulicy Hallera z ulicą Kilińskiego. W tym miejscu, położonym bardzo nisko i będącym kiedyś chyba dnem jakiegoś bajorka, lub stawu, było błotnisto, a obie ulice wciąż podsypywano piaskiem i kamieniami. Głębokie rowy odwadniające po obu stronach ulicy zawsze pełne były torfowatej wody. Ta podmokłość obu uliczek do tego stopnia rzucała się w oczy, że kapitan zapamiętał ją pomimo bitewnego podniecenia. Żadna z ulic Miłosny nie była brukowana, więc nie to miał kapitan na myśli pisząc o miękkiej nawierzchni. Zawsze dręczyło mnie pytanie – po co niemiecka kolumna wjechała w te uliczki? Widać było, że się zgubili, ale czemu zgubili się akurat w ten właśnie sposób? Czemu zjechali z szerokiej, dobrze utwardzonej i dobrze widocznej ulicy Bema? Przed śmiercią generał von Fritsch studiował mapę. Niemcy w trakcie kampanii posługiwali się polskimi mapami polowymi. Tajemnica dziwnego zachowania się kolumny generała mogła być ukryta w mapie! Polska mapa polowa została wydana bodaj w 1937 roku i od razu zebrała jak najgorsze opinie. Oficerowie podkpiwali sobie, że jedyną jej zaletą jest to, że posługujący się nią nieprzyjaciel na pewno się zgubi. Polak zawsze jeszcze może się spytać o drogę okolicznych mieszkańców. I tak naprawdę było. Mapa, co lojalnie wydrukowano na jej marginesach, przedstawiała Polskę z roku 1922 (w niewielu miejscach mapa była uaktualniona na rok przed wydaniem). Taka mapa, w roku 1939 nie pomagała, a myliła. W okolicy Miłosny i Sulejówka tak właśnie było. W Sulejówku, na mapie nie było dworku pana Marszałka. Nie było też szosy, jaką mieszkańcy okolicznych osad zbudowali dla Marszałka. Szosa, potocznie zwana „kostką Piłsudskiego”, łączyła drogę Warszawa–Brześć z Sulejówkiem, przechodziła koło „Milusina” (nazwa dworku pana Marszałka) i po skrzyżowaniu z torami linii kolejowej Warszawa–Mińsk Mazowiecki dochodziła do szosy Rembertów–Okuniew. Pan Marszałek mógł więc pojechać z „Milusina” do Warszawy po luksusowej „kostce” (nawierzchnia z czarnej kostki bazaltowej), lub do Rembertowa po szosie „państwowej” dużo już gorszej, bo szutrowej. Na mapie „kostki” nie było. Jadąc po szosie brzeskiej z Mińska Mazowieckiego w stronę Warszawy, kolumna generała nie miała pojęcia, że przed nimi znajduje się luksusowa szosa do Sulejówka, jadąc którą ominą Warszawę, a co dla nich najważniejsze, zostawią za sobą właśnie budzący się Batalion kapitana Góralczyka. Wierząc mapie, trzeba było (chcąc ominąć Warszawę i nie wjechać na jej linie obrony) na wiele kilometrów przed odejściem szosy do Sulejówka zjechać na prawo z szosy brzeskiej koło miejscowości Wielgolas i po szutrowej szosie do Okuniewa, nie dojeżdżając do niego, skręcić tym razem w lewo, by po jakichś dwóch kilometrach polnej drogi, dojechać do miasta Cechówka, przejechać przez Cechówkę i wydostać się na szosę do Rembertowa. Pisząc o Cechówce – miasto, nie robię tego złośliwie. Odłóżmy na razie tą sprawę. Niebawem do niej wrócimy.
[singlepic id=627 w=320 h=240 float=center]
Skrzyżowanie ulic Hallera (na wprost) i Kilińskiego (poprzecznie).
Obecne nawierzchnie ulic podwyższono o wysokość co najmniej 1 metra
poprzez nawiezienie żwiru i tłucznia Tutaj został zastrzelony generał von Fritsch.
Kapitana Góralczyka też musiało intrygować, dlaczego dopadł generała von Fritscha w takiej sakramenckiej dziurze jak skrzyżowanie Hallera i Kilińskiego? W swoim raporcie pisze: „[…] Jak się okazało, to generał von Fritsch posuwał się w kierunku na Warszawę przez Okuniew–Cechówkę w asyście tak licznej osłony pancernej, za oddziałami które parły na Warszawę i ominęły kwaterujący na zachodnim skraju Cechówki–Miłosnej 103 Batalion Strzelców […]”.
Mam nad kapitanem tą przewagę, że mieszkałem w Miłośnie dwadzieścia lat, czyli przebywałem w niej o wiele dłużej niż kapitan. To dawało więcej możliwości. Więcej czasu na rozmowy z ludźmi i więcej czasu do rozmyślania o tym, co od nich usłyszałem. Do czasu spotkania kapitana z generałem nie było żadnych wojsk niemieckich w Miłośnie. Już niedługo później – i owszem. Pełno ich było. Szli, jechali konno, na wozach, na motocyklach i samochodach ciężarowych. Każda najmniejsza dróżka zapchana była przez niemieckich żołnierzy. Przez wąski w tym miejscu korytarz pomiędzy szosą brzeską, a lizjerą lasu poligonu rembertowskiego, przewalała się 61 DP Wehrmachtu z Insterburga (polska Wystruć, rosyjski Czerniachowsk) z Prus Wschodnich. Około 16 tysięcy chłopa z bronią, taborami, artylerią, końmi i zapasami.
Kiedy doszło do strzelaniny na ulicy Kilińskiego, wszystko to dopiero nadciągało, a generał nie dość, że nie posuwał się za niemieckimi wojskami, to wyraźnie wyjechał daleko przed niemieckie wojska maszerujące na Warszawę.
Zresztą. Gdyby generał, tak jak tego domyślał się kapitan Góralczyk, jechał na Warszawę z Okuniewa, to po co skręcałby z osiągniętej już szosy rembertowskiej do Miłosny, czyli oddalał się od Warszawy, a w tej Miłośnie, dodatkowo, wjeżdżał w tak okropne dziury jak ulice Hallera i Kilińskiego? Generał nie musiał się chować za niemieckie wojska. Nie musiał i chyba nie miał nawet na to czasu. Sześć samochodów pancernych o sile ognia sześciu niemieckich czołgów, gwarantowały według rozeznania oficera ekspediującego kolumnę generała, bezpieczne i proszę nie zapominać, bardzo szybkie odesłanie generała do AOK3 w Szczytnie. Że to w godzinie próby nie zadziałało… Bo Niemcy zeszli z pojazdów! Rozsiedli się wokół nich do pikniku, a później, pod ogniem żołnierzy Góralczyka nie mogli poderwać się, by wejść do swoich pancernych samochodów. Sukces kapitana Góralczyka polegał na tym, że przyłapał Niemców na niedbalstwie. Niemcy nie wystawili posterunków ubezpieczających. Na terenie jeszcze przecież nieprzyjacielskim. Żaden bóg wojny nie znosi takiej nonszalancji. Bóg Odyn też, jak widać, takiej nonszalancji nie znosił. Skarcił niemieckich pancerniaków rękami polskich strzelców od razu i bardzo okrutnie.
[singlepic id=628 w=320 h=240 float=center]
Wydarzenia z 15 września’39 w Miłośnie naniesione na przedwojenną polską mapę sztabową.
Wpisano nazwy ulic: Bema, Piłsudskiego (obecnie Armii Krajowej), Staszica.
Na mapie widać, że ulice Piłsudskiego i Bema łączą się ze sobą.
Obie te ulice nie mają jednak połączenia z ulicą Staszica.
Od ulicy Staszica oddziela je ogromna wydma.
Niemcy popełnili jeszcze dwa błędy, ale te wyniknęły z bezkrytycznego zaufania do złej mapy. Ta mapa była nie tylko zła. Ta mapa była okropna! Miłosnę zaczęto budować jeszcze zanim wybuchła I Wojna Światowa. Wojna przerwała inwestycję i trwało to tak, aż do lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Natomiast na owej mapie Cechówka, czyli Miłosna przedstawiona jest w swoim ostatecznym kształcie, jakim stała się bodaj dopiero przed kilkoma laty. Patrząc więc na mapę, widzimy dość duże miasto, wielkością zbliżone do Mińska Mazowieckiego. Miłosna wtedy nie była taka duża. Była zwyczajną dziurą, a Mińsk Mazowiecki przy Miłośnie był metropolią! Niemcy, oczywiście, nic o tym nie wiedząc, starali się zrozumieć otaczający ich teren posługując się danymi z mapy. Po minięciu zabudowań na Zorzy, jadąc już po ulicy Narutowicza, która tu była samotną, polną drogą, wokół której rozciągały się pustkowia, zbliżając się do pierwszych domów Miłosny byli przekonani, że dopiero podjeżdżają do miasta Cechówka. Ani im nie przyszło do głowy, że owszem, podjeżdżają do „miasta” Cechówka, ale do tego realnego, bo po tym wyobrażonym na mapie jadą sobie w najlepsze już od dłuższego czasu – choć dokoła tylko pustkowia. Pierwsze domy w Miłośnie zaczynały się w okolicy skrzyżowań ulic Narutowicza–Hallera i Bema–Kilińskiego.
Skrzyżowanie Narutowicza –Hallera, czyli w praktyce zarośnięte krzakami odejście od ulicy Narutowicza jakiejś wąskiej polnej ścieżki, Niemcy przepuścili, po czym wjechali w ulicę Kilińskiego, też niepozorną, ale mającą chociaż charakter ulicy, odchodzącą na prawo od ulicy Bema, kilkadziesiąt metrów za skrzyżowaniem Narutowicza – Hallera.
Nikt, kto chciał przejechać przez Miłosnę jadąc z ulicy Narutowicza na szosę rembertowską, nie jechał tak, jak pojechała niemiecka kolumna. Chcąc osiągnąć szosę rembertowską, Niemcy musieliby jechać ulicą Narutowicza, potem Bema, Staszica, 3-go Maja i Szosową. Dla jadącego zawsze byłaby to jazda na wprost, bez zakrętów, zawsze po szerokiej, ubitej i równej drodze. I mając przed sobą te szerokie drogi, Niemcy zjeżdżają w ulicę Kilińskiego?! Czemu, na litość Boską?!
– Zjechali w ulicę Kilińskiego, bo jak się okazało, zawierzyli mapie!
Gdy już miałem polską wojskową sztabówkę z czasu kampanii wrześniowej, po uważnym przestudiowaniu terenu Miłosny – złapałem się za głowę. Mapa naprawdę pokazywała sytuację z roku 1922. Tuż koło stacji kolejowej Miłosna, blokując dojście ulicy Bema do stacji, a także nie pozwalając jej na połączenie z ulicą Staszica, na mapie piętrzyła się ogromna piaskowa wydma, której widok przypomniał mi opowieści najstarszych mieszkańców Miłosny mówiących mi o takiej wydmie, jak i to, że po wojnie, mając do dyspozycji już tylko resztki tej wydmy, zjeżdżaliśmy z niej zimą na sankach. Wydma została rozkopana i wywieziona, a ulice połączone jeszcze w roku 1925, ale na mapie wydma rozpychała się w najlepsze i od razu było wiadomo, dlaczego kolumna generała wjechała w te zakazane uliczki.
Kolumna ani myślała pojechać tak jak było trzeba i jak widziała to przed sobą, czyli ciągle przed siebie i ciągle po dobrej drodze. Kolumna chciała objechać istniejącą na mapie wydmę, więc zdecydowano, że objadą wydmę posuwając się po ulicy Głowackiego. Głowackiego, to ulica pierwsza na prawo od momentu wjechania pomiędzy pierwsze wirtualne domy „miasta” Cechówka wyobrażone na mapie. Kolumna zignorowała i minęła prawdziwą ulicę Głowackiego, która wtedy była piaszczystą polną drogą na kompletnym bezludziu, dojechała do pierwszych domów „miasta” i… skręciła w prawo będąc pewna, że skręca w ulicę Głowackiego! Naprawdę, Niemcy skręcili w ulicę Kilińskiego. Gdy dojechali do skrzyżowaniu ulicy Kilińskiego z ulicą Hallera, zatrzymali się, zmuszeni do tego strasznymi warunkami drogowymi na obu tych ulicach. Niemcy nie potrafili zrozumieć, co się stało, bo błędnie lokalizowali swój punkt postoju. Wydawało im się, że są na obrzeżach miasta Cechówka, tych wyobrażonych na mapie, a byli już daleko w głębi Cechówki, tej, którą pokazywała mapa. Dlatego nic, co powinno ich otaczać patrząc na mapę, nie pasowało do terenu, który widzieli przed sobą.
Zanim kolumna generała von Fritscha dojechała do pechowego skrzyżowania ulic, zanim jeszcze osiągnęła Miłosnę, musiała, przepychając się po drodze z Długiej Kościelnej do Miłosny wyprzedzić pierwsze, już maszerujące na Warszawę pododdziały 162 pp należącego do 61 DP Wehrmachtu, posuwające się w awangardzie dywizji. Za chwilę zaczną one wchodzić do Zorzy, najdalej na wschód wysuniętej dzielnicy Miłosny. Kolumna, rycząc motorami, przetoczyła się przez Zorzę i zginęła w oddali na polnej drodze do Miłosny (tak wtedy wyglądała ulica Narutowicza).
Przejazd kolumny przez Zorzę spowodował wśród jej mieszkańców konsternację, a nawet panikę. Nikt nie spodziewał się nadejścia Niemców, a w dodatku nadejścia ich z kierunku wschodniego. Część mieszkańców zaczęła chować się do wykonanych poprzednio przez siebie schronów, inni, nieliczni, rzucali wszystko i uciekali do znajomych w Miłośnie. Później okaże się, że to oni dokonali lepszego wyboru. Ocaleli, właściwie, tylko oni.
Pani Stanisława Kazimierska była młodą, bo 26 letnia kobietą w zaawansowanej ciąży, mieszkanką Zorzy, żoną kapitana Wojska Polskiego, który teraz walczył gdzieś na froncie. Pani Stanisława, przez mieszkańców Miłosny obdarzona przydomkiem „kapitanowa”, mieszkała na Zorzy wraz z teściami w niedawno zbudowanym domu. Na terenie wsi Zorza powstało całe osiedle takich nowych domów. Przed odejściem na wojnę mąż pani Stanisławy, za sprawą jakiegoś przeznaczenia, zostawił jej pistolet. Fatalnie dla siebie i dla wszystkich dookoła, ta dziewczyna strzelała z pistoletu lepiej niż Doc Holliday i szeryf Wyatt Earp razem wzięci.
To są ważne informacje, bo właśnie na Zorzę wchodzi czołowa kompania 162 pp. Prowadzi ją, jadąc na koniu, kapitan Otto Klein. Wyprzedza piechurów o jakieś dwadzieścia metrów. W tym samym czasie kapitan Góralczyk decyduje się na atak kolumny von Fritscha, a kapitanowa widzi z otwartego okna swego pokoju sylwetkę niemieckiego oficera jadącego konno, a więc wysoko, ponad żywopłotami. Nie widzi natomiast, idącej za niemieckim kapitanem kompanii piechurów! Kapitanowa sięga po pistolet. Sam sprawdzałem! Kapitanowa musiała strzelać może nawet na odległość trzydziestu metrów! Trudno teraz oceniać dystans, bo po przedwojennych domach nie pozostał nawet kamień na kamieniu, a obecne raczej na pewno nie stoją w tych samych miejscach, co poprzednie, ale mimo tych trudności w ocenie odległości, widać, że strzał na pewno był daleki. Kapitan Góralczyk wysyła gońca do Batalionu po broń maszynową. Pani Stanisława podnosi pistolet… Wszyscy świadkowie mówili to samo. Strzały na Zorzy i na skrzyżowaniu Hallera i Kilińskiego zaczęły się w tej samej sekundzie. Kapitanowa celuje i strzela z okna swojego pokoju.
[singlepic id=629 w=320 h=240 float=center]
Zorza, ulica Narutowicza. W tym miejscu został zastrzelony kapitan Otto Klein.
Wszystko, co widać na zdjęciu, powstało dopiero wiele lat po wojnie.
Po 15 września 1939 był tu tylko popiół i przypalone ogniem pożarów trupy mieszkańców Zorzy.
Tuż obok, kilka lat temu powstała nowa ulica nazwana ulicą 15 września.
Niczego niespodziewający się niemiecki oficer, martwy, wali się z konia. Tłum niemieckich żołnierzy, kompletnie zaskoczonych, krzyczy i nerwowo rozgląda się dookoła. Któryś zobaczył ją w oknie…
Próbowała uciekać, ale nie miała cienia szansy. Pędziło za nią kilkunastu rozwścieczonych do białości niemieckich piechurów. Próbowała schować się w schronie, na podwórku sąsiadów. Żołnierze wpadli za nią do schronu. W ciasnocie bunkra Niemcy sięgnęli po bagnety. Niemiecki żołnierz poderżnął jej gardło bagnetem, omal nie odcinając głowy od tułowia. W jednej minucie wyrżnięto bagnetami rodzinę schowaną w bunkrze. Niemcy rozbiegli się po Zorzy. Wpadali do domów i zabijali wszystkich, których tylko zastali. Domy podpalali. Niemiecka kompania zaprzestała marszu. Teraz mściła się za śmierć swojego dowódcy mordując każdego, nawet małe dzieci i starców. Podpalana zewsząd Zorza biła w górę słupem czarnego dymu i jaskrawego płomienia. Strzały, pojedyncze i seriami, a także straszne krzyki zabijanych i szaleńcze ujadanie psów, daremnie rwących się z łańcuchów w bezowocnej chęci przyjścia z pomocą napadniętym gospodarzom, dochodziły nawet do Miłosny. A Miłosna miała w tym czasie swoją własną wojnę.
Salwa karabinowa, mająca skosić oficerów kolumny, trafiła tylko generała, bo każdy z Polaków mierzył tylko do niego. Nikt nie potrafił odmówić sobie takiego strzału. To dlatego podporucznik Rosenhagen i trzeci z oficerów, będący zapewne dowódcą kolumny, przeżyli atak polskich strzelców. Ale to była tylko ta pierwsza sekunda starcia. Później, Polakom zależało, by nie dopuścić Niemców do samochodów pancernych, zaś dążeniem Niemców było, za wszelką cenę wejść na pojazdy pancerne. Tam mieli wszystko. Ciężką broń mogącą w sekundę poszatkować Polaków i pancerz, chroniący od polskich kul. Ale na pojazdy wejść się nie udało!
Kapitan Góralczyk i jego wspomnienia: „[…] Moment zaskoczenia był stuprocentowy. Niemcy nie zdążyli wrócić do środka samochodów pancernych, przez co nie mogli użyć ciężkiej broni maszynowej, ani sprzętu ruszyć z miejsca. Popadali na ziemię i z krótkiej broni bocznej razili nas z odległości 5-ciu, 6-ciu metrów, dlatego straty nasze były minimalne, 3-ch poległych […]”.
Minęło kilka pierwszych, najcięższych chwil. Z Batalionu nadbiegła pomoc.
„[…] Gdy walka rozgorzała, dowódca plutonu ciężkich karabinów maszynowych por. Bruski, przyniósł ciężki karabin maszynowy wzór 30, ustawił w pozycji leżącej na skrzyżowaniu ulic, w odległości 6-ciu metrów od boku kolumny i własnoręcznie, pociskami przeciwpancernymi zniszczył całą kolumnę, o której mowa wyżej. Kawałki opancerzenia leciały jak drzazgi. Ten dzielny oficer por. Bruski (Kaszub), prowadził ogień, aż do wyczerpania amunicji, mimo, że pozostała obsługa karabinu już nie żyła. Karabinowy i taśmowy tu właśnie polegli, a chłodnica karabinu została przestrzelona […]”.
[singlepic id=625 w=320 h=240 float=center]
Podporucznik Alojzy Bruski
Kapitan nic nie napisał o trzecim zabitym. Nie wiem, dlaczego. W Batalionie nie tylko podporucznik Bruski był Kaszubem. Powiedziałbym, że w Batalionie było wielu Kaszubów przybyłych w grupach rezerwistów z Chojnic i Tczewa. Batalion, jak całe wtedy Wojsko Polskie, nie składał się bynajmniej tylko z żołnierzy Polaków. Ze spisu osobowego wiadomo, że na pewno w Batalionie służyli Żydzi. Wiemy więc o Polakach, Żydach i Kaszubach. Czy dowiemy się o kimś jeszcze? Podporucznik Alojzy Bruski w tym starciu z niemieckimi pancerniakami zasłynął głównie ze strzelania ciężkim karabinem maszynowym „z ręki”. Nie miał kiedy rozstawiać podstawy karabinu, albo w ogóle jej nie miał. Walił więc z ręki, oburącz trzymając strzelającą broń, a celując na wyczucie. Dobrzy specjaliści potrafili tak strzelać, a nie zapominajmy, że żołnierze Batalionu, to była elita polskiej piechoty. Efekty takiego strzelania były na krótkich dystansach czasami lepsze od strzelania tradycyjnego, a już na pewno nie gorsze. Ale do takiego strzelania trzeba było chłopa! Karabin z wodą w chłodnicy i taśmą naboi ważył dobre dwadzieścia parę kilo i mało kto mógł utrzymać go przy strzelaniu.
„[…] Ktoś z masakrowanej polskim ogniem niemieckiej kolumny dostał się do rakietnicy, bo naraz ponad kolumnę wzniosły się rakiety wzywające pomocy […]”.
Pomoc była w zasadzie niedaleko, około kilometra od kolumny, ale niemieccy żołnierze byli tam zajęci zabijaniem Bogu ducha winnych mieszkańców Zorzy…
Sprawa się skomplikowała, bo do niemieckich żołnierzy zaczął strzelać pan Edward Mizikowski – mieszkaniec sąsiedniej wsi, Długiej Szlacheckiej, wsi podchodzącej koloniami aż do Zorzy. Niemcy zaczynają więc mordować mieszkańców Długiej Szlacheckiej. Po wybiciu ludzi w najbliższym sąsiedztwie domu pani Kazimierskiej, zaczęto zabijać tych, do których nawet nie dotarł odgłos fatalnego wystrzału kapitanowej. Widać też było, że za robotę wzięli się jacyś oficerowie, bo skończyło się dzikie zabijanie wszystkiego, co się rusza. Od tej chwili zabijało się już tylko mężczyzn, a mordowanie nabrało charakteru wojskowej egzekucji. Nieszczęśników ustawiano pod ścianami domów, rozstrzeliwano salwą, lub serią z erkaemu, a na koniec podpalano dom. Kobiety i dzieci już nie były zabijane. Przeganiano je tylko.
Ruszyły wreszcie do przodu kolumny niemieckiej piechoty. Ogniowy tunel nad drogą przez Zorzę przygasał i dało się już po tej drodze przejść. Dowództwo 162 pułku piechoty wysłało do Miłosny pluton zwiadu konnego. Trzeba się było dowiedzieć, dlaczego Wehrmacht nie maszeruje? Dlaczego wdaje się w jakieś bijatyki z miejscową ludnością?
Wreszcie któremuś niemieckiemu pancerniakowi udało się dostać do samochodu pancernego i uruchomić działo. Strzelał też karabin maszynowy, ale czy to dlatego, że samochody pancerne zestawiono ze sobą bardzo ciasno, czy dlatego, że kierowcy wozów zginęli, lub byli ranni, może spowodował to ogień podporucznika Bruskiego, samochody pancerne nie mogły manewrować. Kapitan Góralczyk zarządził odskok. Polacy podjęli swoich zabitych i biegli do miejsca postoju Batalionu ulicą Hallera i Rejtana. Osłaniał ich karabin maszynowy ustawiony na skrzyżowaniu Rejtana i Piłsudskiego. Ktoś Polaków gonił, bo karabin walił w ulicę Hallera ogniem ciągłym przez dobrą chwilę, po czym obsługa zlikwidowała stanowisko i odskoczyła za oddziałem.
Kapitan Góralczyk nie mógł już przedostać się do poligonu, bo oddzielająca go od lasu szosa zaroiła się niemieckim wojskiem. Polacy cofnęli się więc na Sulejówek.
Do Miłosny wpadły patrole niemieckich kawalerzystów. Zaraz zostały ostrzelane. Właściwie przez cywilów. Mówiło się, że do Niemców strzelał listonosz z Sulejówka, pan Stanisław Pedryc. Razem z nim strzelał jakiś nieznany nikomu młody mężczyzna, przypuszczalnie w mundurze junaka Przysposobienia Wojskowego. Obaj mieli stanowisko w leju po bombie na skrzyżowaniu ulic Małachowskiego i Niemojewskiego. Nieznany strzelec i pan Pedryc zastrzelili dwóch niemieckich kawalerzystów. Junak poległ w dalszej wymianie strzałów. Pana Pedryca Niemcy wytropili i zastrzelili przed jego domem w Sulejówku. Obu nie pozwalali pochować na cmentarzu. Pana Pedryca pochowano na podwórku. Junaka w leju po bombie.
[singlepic id=630 w=320 h=240 float=center]
Ulica Niemojewskiego, tuż przy ulicy Małachowskiego.
Tak wyglądały wtedy wszystkie ulice Miłosny.
Dodatkowo nie było tutaj żadnej zabudowy.
Na ulicy widać ślady po dwóch bombach lotniczych, rzuconych niecelnie podczas bombardowania stacji kolejowej Miłosna w dniu 12 września 1939.
W dalszym od obserwatora leju bombowym miał stanowisko polski Junak,
zabity w wymianie strzałów z żołnierzami niemieckimi.
Raport kapitana Góralczyka: „[…] Straty nieprzyjaciela – 7-miu zabitych, w tym gen. von Fritsch, tj. jeden z trzech oficerów, których widziałem na skrzyżowaniu ulic przed rozpoczęciem walki […]”.
Gdy doda się do tego trzech niemieckich żołnierzy zabitych na Zorzy i dwóch kawalerzystów zastrzelonych w Miłośnie, będzie to dwunastu zabitych, w tym dwóch oficerów: kapitan i generał pułkownik. Niemało jak na potyczkę z kilkoma cywilami i jedną kobietą w ciąży. Tak to bowiem odbierali żołnierze 162 pp. Oni nic nie wiedzieli o polskim wojsku, którego nie widzieli na oczy. Dla nich wszystkie niemieckie straty w Miłośnie pochodziły z rąk polskich cywilów. O rannych Niemcach Polacy nie wiedzieli niczego jak tylko to, że Niemcy mieli niemało rannych. „– Mamy zabitych! Mamy rannych!” – wrzeszczał niemiecki podoficer z oddziału który przyszedł do Miłosny po tym, jak urządził Polakom masakrę na Zorzy i Długiej Szlacheckiej. Żołnierze byli chamscy, agresywni, brudni od sadzy i wszyscy w sztok pijani. Nie wiadomo, gdzie się tak spili, ale niektórzy ledwo trzymali się na nogach.
Nie wszyscy byli nastawieni tak krwiożerczo. Byli i tacy, którzy robili co mogli, by ratować Polaków. Prawdę mówiąc, niewiele mogli, ale…
Relacja pani Bogusławy Bohuszewiczowej: „[…] Patrol niemiecki, przed podpaleniem naszego domu, wyrzucił nas na ulicę. Odjechaliśmy konnym wozem pod skrzyżowanie Małachowskiego i Niemojewskiego, podczas gdy Niemcy rozpalali w naszym domu ogień wewnątrz szafek i na środku podłogi. Na skrzyżowaniu, w leju po bombie, leżał zabity młody Polak. Obok niego leżał na ziemi karabin. Młody człowiek ubrany był w mundur. Nie potrafię powiedzieć, jaki to był mundur. Nie znałam takiego munduru. Trochę podobny do wojskowego, ale na pewno nie wojskowy. Od ulicy Głowackiego ostrzelali nas Niemcy. Ojciec kazał nam paść na ziemie i to uratowało nam życie. W chwilę po tym dopadli nas niemieccy kawalerzyści. Zabrali nam konia, ale nam nie zrobili nic złego. Za chwile przybiegł Niemiec, jeden z tych, którzy podpalali nasz dom. Po polsku powiedział nam, byśmy szybko wracali, że on już ogień ugasił, że jego koledzy już poszli i żebyśmy, broń Boże nie wychodzili więcej na ulicę. Ten żołnierz uratował nasz dom”.
Wschodni Prusacy byli z reguły dwujęzyczni i prawie każdy choć trochę mówił po polsku. Tak było wtedy i tak było później. Z tymi Niemcami można się było nieźle porozumiewać i stąd tyle informacji trafiało od Niemców do mieszkańców Miłosny. Przecież to właśnie od niemieckich żołnierzy po raz pierwszy dowiedziano się w Miłośnie o zabiciu generała. Nie jakiegoś tam generała, ale konkretnego. Wernera von Fritscha. Po Miłośnie rozeszły się niemieckie patrole. Żołnierze chodzili od domu do domu. Wyłapywali młodych mężczyzn wmawiając im, że strzelali do niemieckiego wojska. Drewniane domy palili. Jeden z patroli zastrzelił 17 letniego harcerza, Edwarda Wilczka. Znaleziono przy chłopaku parę łusek od naboi karabinowych. Nawet żołnierze patrolu prosili swego dowódcę, żeby puścił chłopaka na wolność. Niemiecki oprawca, niewiele starszy od Edka, pokazał jednak „lwi pazur”… Chłopaka zastrzelono przed domem. Okropnie. Na oczach rodziców i rodziny.
[singlepic id=632 w=320 h=240 float=center]
Dom państwa Baliszewskich. 15 września rano, przed wejściem do tego sklepu nastąpiło spotkanie patrolu 103 Bat. Strz. z moim ojcem i dwoma panami Baliszewskimi.
Aleksandrem i Michałem. Żołnierze zostali skierowani do piekarni pana Florenckiego.
To właśnie ten dom został później uratowany przez niemieckiego żołnierza.
Diariusz kampanii w Polsce na dzień 15 września 1939 r. podaje takie polskie „Na zachodzie bez zmian”:
„61. Inf. Div. 15.09.1939: After Inf. Rgt. 162 breaks light enemy resistance in the morning the division starts to advance towards Warschau against light resistance by enemy rear guards”. [61 D.P.: 15.09.1939: Po tym, jak 162 pułk piechoty przełamał rano słaby opór nieprzyjaciela, dywizja zaczęła postępować na Warszawę pokonując niezbyt silny opór tylnych straży nieprzyjacielskich.]
Proszę podziwiać jak się pisze historię! Jak „grzecznie” i „higieniczne”! Może dlatego wojna tak bardzo podoba się tym ludziom, którzy nigdy jej nie widzieli, a tylko „oczytali się”?
Chyba było to 17 września. Niemcy ogłosili mieszkańcom Miłosny zakaz wychodzenia z domów. Zakaz dotyczył nie tylko wychodzenia na ulicę, ale nawet wychodzenia z domu na podwórko. Był też zakaz podchodzenia do okien. Za złamanie jednego bodaj z tych zakazów groziła kara śmierci! Wojsko miało strzelać bez uprzedzenia.
Nad Miłosną pojawił się potężny niemiecki samolot. Rycząc trzema motorami, krążył nad osiedlem coraz to niżej i niżej. Dla mieszkańców Miłosny, dla których pojawienie się samochodu było atrakcją towarzyską, pojawienie się takiego „potwora” było przeżyciem porównywalnym obecnie chyba tylko do lądowania UFO.
Taki samolot dla niejednego miłośniańskiego chłopaka był wyzwaniem niedającym się zbagatelizować. Ryzykując życie, ten i ów zaczął Niemców podglądać. I dobrze, że podglądali, bo teraz mogę napisać o tym, co zauważyli.
Po długim ustawianiu się do tego manewru, transportowy Ju-52, którego wielkość nawet dzisiaj robiłaby wrażenie, wylądował na pustym, równym i twardym, bo gliniastym polu pomiędzy cegielnią i szosą do Rembertowa. Z samolotu wysiadła grupa oficerów. Sądząc po zachowaniu Niemców zgromadzonych wokół samolotu, oficerów bardzo wysokiego stopnia. Utworzono kolumnę samochodów. Przyjezdni wsiedli do samochodów i gdzieś odjechali.
Po dłuższym czasie znowu zaczęło się coś dziać. Dał się słyszeć głos trąb i łomot wielkiego bębna. Z za zakrętu pokazała się niemiecka kolumna pogrzebowa obstawiona na wszystkie strony wojskiem z bagnetami na karabinach. Wojskowa orkiestra grała żałobne marsze. Kolumna podążała w kierunku oczekującego na nią samolotu. Trumnę załadowano na samolot. Przyjezdni oficerowie zajęli swoje miejsca i samolot wystartował…
[singlepic id=631 w=320 h=240 float=center]
Wydarzenia z 15 września’39 w Miłośnie nałożone na obecną mapę Sulejówka.
Wiadomo, że przyjaciel generała von Fritscha, dowódca 3. Armii, generał Georg von Küchler, pojawił się na uroczystości pogrzebowej, jaka odbyła się w „kościele Skrudzkim”. W tym czasie AHQu AOK3 (Główna Kwatera Naczelnego Dowództwa 3. Armii), czyli miejsce postoju generała von Küchlera, znajdowało się w Olsztynie.
Do Miłosny przyleciał samolot z oficerami, którzy udali się na uroczystość pogrzebową do kościoła w Długiej Kościelnej. Wracając oficerowie zabrali ze sobą trumnę z ciałem generała, bo przecież w okolicy Miłosny nie było innych niemieckich zwłok, po które można było wysłać taki samolot. Takim samolotem mógł dysponować dowódca armii. Choć nigdzie tego nie zapisano można się domyślić, że to generał von Küchler, przyjaciel von Fritscha, przyleciał do Miłosny, był na uroczystości w Długiej Kościelnej, a następnie zabrał ze sobą zwłoki generała. Dokąd je zabrał? Najpewniej do Olsztyna, ale ciało nie mogły w Olsztynie przebywać dłużej niż kilka godzin. Z Olsztyna trumnę ze zwłokami generała musiano dokądś odesłać. Jedynym miejscem, gdzie zwłoki generała mogły być przechowywane, było prosektorium Instytutu Anatomii Akademii Medycznej w Gdańsku (ówczesna nazwa uczelni – Państwowa Akademia Medycyny Praktycznej), słynne profesorem Spannerem, oskarżonym później o wyrabianie mydła z ludzkiego tłuszczu. Można przypuszczać, że raczej na pewno ciało generała odesłane zostało do tego właśnie Instytutu w Gdańsku.
Dobrze to pasuje do następnej, już absolutnie pewnej informacji pochodzącej z roku 1960. Do „WTK. Wrocławskiego Tygodnika Katolików” napisała list czytelniczka z Wejherowa, pani Halina Stybrowska: „W Łęczycach odbyła się również pośmiertna dekoracja gen. von Fritscha poległego pod Warszawą. Zwłoki tego generała przewieziono w specjalnym wagonie do głównej kwatery Hitlera”.
Łęczyce koło Lęborka, po niemiecku Lanz, to maleńka wieś z dużą bocznicą kolejową, czyli ukryte wtedy przed wywiadami całego świata miejsce postoju pociągu „Amerika”, z którego Adolf Hitler dowodził kampanią w Polsce. Z listu pani Stybrowskiej dowiadujemy się też, że Adolf Hitler przebywał w Łęczycach do 26 września. Oficjalny już pogrzeb generała von Fritscha miał miejsce w Berlinie również (dopiero!) 26 września. Prawdopodobnie dekoracja odbyła się więc w trakcie przewozu generalskich zwłok z Gdańska na ostateczne miejsce pochówku, na berlińskim cmentarzu Inwalidów. Nikt chyba nie uwierzy, że zastrzelonego 22 września generała zawieziono spod Warszawy do Lanz koło Lęborka aby go tam mógł udekorować Hitler. Trumna z generałem von Fritsch przewożona była więc z Gdańska do Berlina. Tylko tak jadąc, mogła znaleźć się w Łęczycach.
Gdyby więc generał zginął 22 września, po co wożono by go do Gdańska?
Entuzjastom niemieckich dokumentów przypomnę skromnie, że Adolf Hitler 22 września był nie gdzie indziej, jak pod Warszawą właśnie. Zwiedził wtedy dworek pana Marszałka w Sulejówku i podobno, gdy z wieży kościoła w Glinkach (obecna nazwa Marysin Wawerski) obserwował ostrzeliwaną Warszawę, otrzymał meldunek, że właśnie zabito generała von Fritscha. Gdyby Hitler tak bardzo chciał generała odznaczyć, nie miał do tego lepszej okazji niż wtedy. A on nic. Podobno nie skomentował tego meldunku nawet jednym słowem. – A co niby miał powiedzieć? Przecież Adolf Hitler bardzo dobrze wiedział, co naprawdę stało się z generałem jak i to, że cały ten meldunek to komedia, element kamuflażu!
Dopiero po odlocie samolotu Polacy mogli zająć się swoimi zabitymi. To, co znaleziono na Zorzy, nie mieściło się w głowach! Trupy leżały wszędzie. Rozstrzelani pod ścianami domów byli dodatkowo spaleni, lub upieczeni przez szalejący tuż obok pożar. Nad całą okolicą unosił się upiorny zaduch przypalonych i upieczonych ludzkich ciał. Na terenie Zorzy przebywało we wrześniu bardzo dużo uchodźców wojennych. Uchodźców nawet z Wybrzeża. Wymyślili sobie, że w takiej maleńkiej osadzie, na uboczu, najlepiej jakoś przeżyją wojnę…
Teraz powstały szalone trudności z identyfikacją zabitych. Tych którzy spłonęli wewnątrz palących się domów, choć to byli przecież znajomi, nie udawało się rozpoznać. To znowu znajdowano kogoś, kogo nikt nie znał. To był koszmar! Horror!
Miłosna nie miała wtedy cmentarza. To znaczy było wyznaczone na cmentarz miejsce, ale jakoś mimo tego, chowano zmarłych po staremu na cmentarzu w Okuniewie. W konfrontacji z taką liczbą zamordowanych nie było co kaprysić. Tak powstał cmentarz w Miłośnie! Zidentyfikowanych trupów naliczono wtedy pięćdziesiąt osiem. (Były jeszcze jakieś resztki, które świadczyły o niewiadomej liczbie nieznanych nieszczęśników. Nie wiem też, czy wliczono do tej liczby zastrzelonego w Cechówce junaka?).
Taka to była wtedy buchalteria. Jeden celny strzał z pistoletu i pięćdziesięciu ośmiu zabitych nie wiadomo za co…
W świadomości miejscowych zaczęło powstawać fałszywe przekonanie, że masakra na Zorzy musiała nastąpić jako kara za zabicie generała. Taki sposób myślenia opiera się na prostej zasadzie: mały oficer – małe represje, wielki oficer – wielkie represje. Nic bardziej mylnego. W miejscu potyczki z kolumną von Fritscha, Niemcy nikogo nie represjonowali. Nie palili. Nie mordowali. Dla prostej sprawy. Tam zaskoczyło ich i wystrzelało Wojsko Polskie. Na Zorzy strzelali do nich cywile. Trudno to jednak wytłumaczyć komuś, kto widział, co pozostało z Zorzy i Długiej Szlacheckiej.
Nienawistne nastawienie do Niemców wykluczało jakąkolwiek trzeźwą ocenę wydarzeń. Do wyobraźni lepiej trafiały legendy. O generale jadącym na koniu…, albo o egzekucji, dokonanej przez esesmanów mordujących generała podstępnym strzałem w plecy, a potem zwalających winę na kobietę w ciąży.
Co ciekawe, opowieści o esesmanach zaczęli sobie opowiadać nawet wysocy oficerowie niemieccy! Oficjalnie podana wersja śmierci generała była tak głupia, że na odległość widać było w niej szwindel.
O jeszcze jednym trzeba napisać. Niemcy postawili w Miłośnie obelisk poświęcony pamięci generała i mający zaznaczyć miejsce jego śmierci. Bardzo dobrze pamiętam ten obelisk, jak i miejsce, na którym stał. Nie stał on na miejscu śmierci generała, ale na miejscu, dokąd niemieccy pancerniacy znosili swoich rannych i zabitych. Było to puste pole na lewo i tuż koło drogi z Miłosny na Zorzę, czyli na narożniku obecnej ulicy Narutowicza i Kopernika. Takim namiarem, wykonanym zapewne przez niemiecką wojskową służbę sanitarną zbierającą rannych i zabitych, dysponowali budowniczowie pomnika. Zabitych pancerniaków wywieziono z Miłosny. Oficjalnie oni nigdy nie polegli w Miłośnie. Ale przed transportem leżeli właśnie tu!
[singlepic id=633 w=320 h=240 float=center]
Ulica Narutowicza, kierunek na Zorzę.
Gdzieś tutaj stał pomnik upamiętniający poległego generała von Fritsch.
Puste przestrzenie ciągnęły się stąd aż do pierwszych zabudowań Zorzy.
Budowa i uroczystość odsłonięcia nie miały charakteru oficjalnego, a raczej bardzo kameralny. Nikt nie wie, kto ufundował pomnik. „ – Teraz wznosimy skromny pomnik, ale przyjdzie czas, że stanie tutaj mauzoleum!” – takie były słowa jakiegoś „niemieckiego ważniaka” przemawiającego na uroczystości odsłonięcia. Stały więc sobie przez całą okupację dwa pomniki. Fałszywy koło Zacisza i prawdziwy w Miłośnie. Nasz, miłośniański pomnik, oglądałem na pewno już parę lat po wojnie. Stał sobie na uboczu, nikomu nie przeszkadzał i miał wygląd podobny trochę do przydrożnej kapliczki, więc jakoś nikt się do niego nie dobierał. Pewnego dnia, ku swojemu zaskoczeniu, nie znalazłem pomnika generała. Władza ludowa kazała go rozwalić, bo był niemiecki, a więc wredny. Tak to wtedy było…
Generał zginął chyba tylko dlatego, że posługiwał się złą mapą. Być może, że właśnie ta zła mapa dała nam sześć lat okropnej wojny. Co by było, gdyby generał posiadał dobrą mapę? Może wtedy wojna naprawdę toczyłaby się tylko trzy tygodnie?
Niewiele pozostało dowodów na istnienie zorganizowanej akcji mającej przywrócić generała von Fritscha do służby i dowodzenia. Tuszowano to później, a ślady likwidowano i zacierano. Niektórych jednak działań nie sposób było zatuszować. Wiedząc o tym, że generał zginął 15 września 1939 r. szukajmy jakiegoś poważnego przełomu w działaniach Wehrmachtu, który by nastąpił właśnie w tym dniu. Musiało przecież nastąpić coś, spowodowane przez fakt śmierci generała.
I jest właśnie takie coś! I to coś nastąpiło właśnie 15 września! Generał Franz Halder, szef Sztabu Generalnego Wojsk Lądowych, przez cały czas służby na tym stanowisku, prowadził codzienne zapiski w swym „Dzienniku Wojennym”. W dniu 15 września 1939 r. w „Dzienniku” nie ma ani jednego słowa poświęconego śmierci generała von Fritscha. Trzeba jednak koniecznie dodać, że równie ani jednego słowa o takim wydarzeniu nie zanotował generał Halder 22 września 1939 r., kiedy to oficjalnie generał von Fritsch jakoby poległ.
Generał Halder w dniu 15 września pisze bardzo ciekawe rzeczy. O godzinie 9.15 konferuje z generałem Otto Stapfem, oficerem łącznikowym przy Naczelnym Dowódcy Wojsk Lotniczych. Obaj panowie ustalają współpracę sił lotniczych i lądowych przed bardzo silnym, zmasowanym atakiem na Warszawę w dniu następnym, czyli 16 września. Generał von Fritsch nie żyje już od kilku godzin, ale obaj generałowie nie wiedzą jeszcze o tym. Berlin miał z 3. Armią łączność tylko radiową. Ustalają, że jeszcze dzisiaj po południu, w godzinach 14.00–15.00 nad Warszawą zrzucone zostaną ulotki wzywające cywilną ludność do opuszczenia miasta na kierunkach Siedlce i Garwolin. (Wyznaczenie takich właśnie kierunków sugerowałoby przygotowywanie ataku jedynie na warszawską Pragę – nie na całe miasto). Na opuszczenie miasta dawano cywilom 12 godzin. Jutro, 16 września przed południem, na Warszawę (Pragę), miał spaść niesłychanie ciężki nalot Luftwaffe. Miał on być wstępem do generalnego szturmu.
Luftwaffe i OKH szykują więc nie byle jaki szturm Warszawy na dzień 16 września 1939 r.!
O godzinie 12.45 generał Halder odlatuje samolotem do dowództwa 8. Armii, do Łodzi.
Następny interesujący nas zapis pochodzi z godziny 20.30 tego samego dnia, czyli 15 września. Do generała Haldera dzwoni generał Alfred Jodl, szef Sztabu OKW. Generał Jodl powiada, że konieczna jest decyzja w sprawie stolicy Polski. Pyta o sytuację wojsk lądowych pod Warszawą.
Dziwna jest ta konieczność decyzji w sprawie Warszawy. Przecież decyzja została już podjęta i od rana czyniono przygotowania do jutrzejszego szturmu. Jeszcze dziwniejszy staje się generał Halder. Jakiś zupełnie inny niż zwykle generał Halder, na pewno nie ten generał Halder sprzed kilku godzin, odpowiada generałowi Jodlowi: „– Propozycja szturmu na Warszawę – odrzucona. Wygłodzić! Nie musimy się spieszyć i nie potrzebujemy tych sił, które stoją pod Warszawą”.
Ejże! Od kilku dni gromadzono pod Warszawą (Pragą) ogromne siły przygotowujące sobie podejścia do szturmu na miasto. Jeszcze dziś rano siły te były pod Pragą bardzo potrzebne i generał Halder nie widział w ich istnieniu niczego niestosownego, a sam osobiście uzgadniał współpracę tych sił z Luftwaffe i ich użycie do szturmu na jutro, czyli 16 września. Po kilku godzinach, tego samego dnia wieczorem, generał już nie potrzebuje tych sił!
Nie chce już atakować Warszawy. Nie chce się spieszyć. Chce Warszawę oblegać i „wziąć ją głodem” – jak to się kiedyś mawiało.
Jeżeli ktoś znajdzie inny powód nagłej zmiany poglądów generała Haldera niż to, że do Berlina dotarła w międzyczasie wiadomość o śmierci generała von Fritscha – zasłuży na medal! Jeśli ktoś nie zna sprawy generała von Fritscha, rozmowa wspomnianych dwóch generałów będzie mu się wydawała dość dziwaczna, a generał Jodl wyda się gapą pytającym o coś, co powinien wiedzieć… Jest 15 września godzina 20.30. Do Berlina dotarły już meldunki o tym, że generał von Fritsch poległ właśnie dzisiaj rano. Jodl nie jest gapą. On się tylko pyta, co w związku ze śmiercią Fritscha Naczelne Dowództwo Wojsk Lądowych postanowiło zrobić z jutrzejszym szturmem na Warszawę? Halder zaś mu odpowiada, że w związku ze śmiercią Fritscha proponowałby odstąpienie od szturmu i rozpoczęcie oblężenia Warszawy.
W przypisach odnoszących się do tej tak radykalnej zmiany nastawienia generała Haldera można znaleźć wyjaśnienia polskiego tłumacza, czy redaktora, że generał Halder wypowiadał się przeciwko atakowi chcąc uniknąć przelewu krwi i zniszczeniu dóbr kulturalnych miasta… Możemy się założyć o to, gdzie generał Halder miał takie subtelności, które, powtórzę to jeszcze raz, tego samego dnia rano wcale nie przeszkadzały mu planować „rozlewu krwi i zniszczenia dóbr kulturalnych” Warszawy. Po co więc wypisywać takie bzdury? Ważne jest, że do szturmu nie doszło!
Wieczorem 15 września dywizje korpusu generała Waltera Petzela podeszły do Pragi i początkowo od razu przystąpiły do ataku. Nie trwało to długo. Zaraz potem i 11 DP i 61 DP Wehrmachtu zawahały się, zatrzymały natarcie, po czym…. zaczęły się okopywać. Znak, że zmiana decyzji Dowództwa Wojsk Lądowych nareszcie do nich dotarła.
Ulotki rzucono na Warszawę dopiero 16 września. Niemcy straszyli stolicę nalotem. Polacy, oczywiście, zapowiadany nalot zignorowali i na daną im szansę bezpiecznego wyjścia z miasta nie odpowiedzieli. No i dobrze zrobili, bo zapowiadany gigantyczny nalot na Warszawę… nie nastąpił. Zaraz ktoś napisze, że to dlatego, by nie powodować strat wśród ludności cywilnej, która pozostała w mieście…
Aż do 19 września Luftwaffe nie bombardowało Warszawy, ograniczając się jedynie do lotów zwiadowczych.
Idea szturmu generalnego musiała się bardzo podobać Adolfowi Hitlerowi i o tym jak bardzo zależało mu na szturmie Warszawy niech świadczą następne zapisy generała Haldera. Widzimy w nich próbę „ratowania” idei szturmu generalnego poprzez przeniesienie daty jego rozpoczęcia z 16 na 17 września. Bez generała von Fritscha szturmu nie można było jednak ani przygotować, ani rozpocząć. Brakowało oficera zdolnego do przeprowadzenia takiej operacji. Każdy z będących na miejscu generałów zajęty był swoimi wojskami. O to chodziło. Nie o to, że inni generałowie nie potrafiliby dowodzić.
16 września generał Halder w rozmowie z generałem Hansem von Salmuthem, szefem Sztabu Grupy Armii „Północ”, nadal występował przeciwko idei generalnego szturmu Warszawy: „– Żadnego ataku na Warszawę”. Tego samego dnia, ale o godzinie 24.00, generał Halder zanotował – „Führer zarządził odwołanie ataku z lądu i powietrza na Warszawę w dniu 17.09”. No, proszę! Odwołał! Ale dopiero teraz.
Trzeba było definitywnie dać sobie spokój ze szturmem. Chociaż Hitler przełożył go najwyraźniej w międzyczasie z 16 na 17 września. Bez jednolitego dowodzenia, bez generała von Fritscha, szturm się nie odbył. Był niemożliwy do realizacji.
W związku z tym niedoszłym szturmem jest trochę „austriackiego gadania” ze strony polskiej i niemieckiej. Polscy „austriacy” usiłują dowieść, że to siła polskiej obrony odrzuciła Niemców od Pragi i tym samym zniechęciła ich do rozpoczęcia szturmu generalnego.
„Austriakom” niemieckim podoba się wersja ochrony zabytków Warszawy i niechęć do rozlewu krwi cywilów, nierozsądnie, pomimo ulotek, pozostających w murach miasta. Obu grupom „austriackim” życzę wszystkiego najlepszego.
Gwałtowna zmiana w nastawieniu generała Franza Haldera do szturmu na Warszawę nie brała się z chęci ocalenia miasta i jego mieszkańców, a z innej, bardzo prostej przyczyny. Z tej mianowicie, że mu właśnie zabito kandydata na dowódcę tego szturmu. Najbliższa przyszłość pokazała, że generał Halder miał rację. W trakcie przedłużającego się oblężenia Warszawy Niemcy raz po raz tracili cierpliwość i chcieli przyspieszyć sprawę jakimś dużym szturmem, ale kilkakrotnie ponawiane przez Niemców próby zmontowania generalnego szturmu za każdym razem nie powiodły się. Mścił się brak odpowiedniego, jednolitego dowództwa nad siłami zgromadzonymi wokół Warszawy. Jak wychodziła do szturmu jedna niemiecka Armia, to nie wychodziła druga. Jak ruszał atak na lewobrzeżną Warszawę, to nie było w tym samym czasie ataku od strony Pragi.
Pozostał nam jeszcze jeden zapis generała Franza Haldera, z dnia 1 stycznia 1940 r.: „Godzina 10.00 – Narada z [gen. Wilhelmem] Keitlem w OKW. Przyczyny napięcia. Niezadowolenie z powodu nekrologu Fritscha…”.
Cóż takiego było w nekrologu generała Fritscha co mogło spowodować napięcie i niezadowolenie pomiędzy OKW, OKH i Adolfem Hitlerem? W nekrologu umieszcza się zawsze pewien stereotypowy zasób danych o nieboszczyku, więc niby z jakiego powodu mogłyby powstać napięcia i nieporozumienia? Wykluczyć przecież należy, by ktoś w nekrologu generała pozwolił sobie na tekst obraźliwy, czy niegrzeczny. Na pewno nie chodziło o takie sprawy.
Zawsze, w każdym nekrologu podaje się datę urodzenia i datę śmierci zmarłego. No i właśnie! O tym generał Halder nie pisze, ale kłótnia mogła dotyczyć pytania – czemu to dowództwo, pomimo, iż generał poległ 15 września, okłamuje wszystkich podając oficjalnie, że poległ on 22 września? Co, przez cały ten długi czas, robiono z ciałem generała? Kiedy dowództwo myśli zakończyć aferę wokół generała?
Właśnie. Zakończyć aferę wokół generała. Generał w stosunku do swojego zwierzchnika popełnił tylko jeden grzech i popełnił go tylko jeden raz. Na podstawie swojej wiedzy wojskowej i wieloletniego doświadczenia doszedł do wniosku, że Niemcy nie wygrają wojny światowej choćby nawet zostały całkowicie przeniknięte ideami narodowych socjalistów i choćby były w tej wojnie prowadzone osobiście przez Adolfa Hitlera. Mogło się generałowi tak wydawać i mógł sobie tak o tym myśleć, całkiem zresztą mądrze jak pokazało życie, ale on zrobił coś bardzo nieroztropnego. On to Hitlerowi POWIEDZIAŁ!
Czy wolno nam przypuszczać, że Adolf Hitler przestał o tym pamiętać?
Możliwe, że należało utajnić prawdziwe miejsce i okoliczności śmierci generała. Dla ważnych politycznych powodów przekonywać wszystkich, że śmierć nastąpiła w innym miejscu i innym czasie. Ale wśród tych, nazwijmy tak, oficjalnych powodów fałszowania wydarzeń, wyczuwa się jeszcze coś, co nazwałbym elementem zemsty osobistej.
Dlaczego w oficjalnej wersji śmierci generała wymyślono sobie dziwny postrzał uda, wysoko, przez kieszeń spodni? Polscy żołnierze strzelali do generała „na czerwone klapy generalskiego płaszcza”, a więc w pierś. O tym samym świadczyła kurtka mundurowa generała wyłożona przed jego trumną podczas uroczystości żałobnej w kościele w Długiej Kościelnej. Bo jeśli tam leżała, musiała być przestrzelona i to zapewne niejedną polską kulą. Jest jeszcze jedno. Skoro trzeba było zmyślić generałowi datę śmierci, skoro trzeba było generałowi zmyślić miejsce śmierci, dlaczego na to miejsce, pomijając tysiące innych, wybrano właśnie rzeźnię? I zaraz nasuwa się pytanie o ten postrzał w udo, wysoko, przez kieszeń. Czemu postrzały w pierś zamieniono na postrzał uda? Może tylko dlatego, by śmierć generała nie przedstawiała się za bardzo rycersko? Może również i po to, by kiedyś, w przyszłości, można było powiedzieć, że generał jak bydlę, lub świnia, został zabity w rzeźni, a zginął od postrzału w… pośladki?…
…….Zakładam się, że nikt z Państwa nie wie, co znaczy naji Goche. Początkowo też tego nie wiedziałem i nie potrafiłem tego wymówić ani zapamiętać. Naji Goche, to rzecz właściwie zwyczajna, tyle że wyrażona nie w języku polskim, a kaszubskim.
Naji Goche, to po polsku – nasze Gochy, zaś nadal tajemnicze Gochy, to kaszubska nazwa regionu położonego na północ od Chojnic.
„Naji Goche” jest też tytułem wydawanego przez Kaszubów dwumiesięcznika społeczno-kulturalnego. Dzięki Bogu dwumiesięcznik ma tylko kaszubski tytuł, a dalej pisany jest po polsku. Gdyby było inaczej, nigdy nie znalazłbym bardzo ważnej informacji, potwierdzającej (i to w wersji identycznej z moją relacją) okoliczności potyczki, do jakiej doszło 15 września 1939 r. w Miłośnie i faktu zastrzelenia w tej potyczce generała Wernera von Fritscha. Jak już pisałem, w skład 103 Batalionu Strzelców wchodziło wielu Kaszubów.
„Naji Goche” w zbiorze Nr 6/2006 – 1/2007 strona 63, lub www.talewski.kaszuby.pl/naszegochy32-33.pdf podaje opis uroczystości do jakiej doszło dnia 9 grudnia 2006 r. w miejscowościach Dziemiany – Dywan, uroczystości upamiętniającej bohaterskich oficerów Kaszubów, majora Józefa Gierszewskiego „Rysia”, komendanta Gryfa Pomorskiego i dowódcę oddziału AK, kapitana… Alojzego Bruskiego pseudonim „Grab”. Kapitan Alojzy Bruski to nasz podporucznik Bruski, strzelający w Miłośnie do Niemców z ciężkiego karabinu maszynowego!
Co prawda kapitan Góralczyk w jednym miejscu swej relacji omyłkowo nazywa ówczesnego podporucznika Bruskiego Leonem, nie Alojzym, ale proszę pamiętać, że żołnierze 103 Batalionu nie mieli zbyt wiele czasu, by dokładnie się poznać, a dodatkowo kapitan sporządził swój raport już po wojnie. Zapamiętał dokładnie nazwisko, ale pomylił imiona. W raporcie wyraźnie jednak nazywa podporucznika Bruskiego Kaszubem.
A teraz informacje z „Naji Goche”: „[…] Alojzy Bruski urodził się w roku 1914 w Piechowicach koło Dziemian, na Kaszubach, w rodzinie rolniczej. W roku 1934 kończy z wyróżnieniem Gimnazjum Klasyczne w Kościerzynie.
W roku 1938 ukończył Szkołę Podchorążych w Różanej, a następnie Szkołę Podchorążych Piechoty w Ostrowi Mazowieckiej. […] W kampanii wrześniowej, 15 września w miejscowości Miłosna, bierze udział w akcji bojowej przeciwko niemieckiej kolumnie pancernej strzelając pociskami p-panc z bliskiej odległości do ostatniego naboju. Kolumna składająca się z 6 samochodów pancernych, samochodu osobowego i 3 motocykli, została zniszczona, a wśród zabitych z kolumny, był generał v. Fritsch”.
Informacje dotyczące potyczki w Miłośnie można też znaleźć w czasopiśmie „Goniec Ziemi Wronieckiej” z 15 października 2006 r. (Jacek Rosada, „Po 60 latach odmówiła modlitwę na grobie brata…”).
Artykuł poświęcony jest wizycie we Wronkach pani Korduli Mikołajczyk, siostry porucznika (To nie pomyłka. Dalej nastąpi wyjaśnienie sprawy stopnia wojskowego) Alojzego Bruskiego. Stało się bowiem tak, że w więzieniu we Wronkach dnia 17 września 1946 r. wykonano wyrok śmierci na poruczniku Alojzym Bruskim. Początkowo został on skazany na karę więzienia, ale Bolesław Bierut, osobiście rozkazał wszcząć w stosunku do Bruskiego ponowne śledztwo, które powinno tym razem uzasadnić wydanie wyroku śmierci. Cóż takiego zrobił porucznik Bruski Bolesławowi Bierutowi?
Po przegranej kampanii wrześniowej Bruski zamieszkał w Tczewie. Zaraz zgłosił się do konspiracji i organizował Inspektorat AK Tczew–Chojnice. Pseudonimy „Drwal”, „Grab”. Dowodził oddziałem partyzanckim „Świerki” w Borach Tucholskich. Po przejściu frontu w 1945 roku porucznik Bruski ujawnia się i zostaje wcielony do Ludowego Wojska Polskiego. Zostaje komendantem obozu dla Niemców, komendantem kompletnie bezsilnym i niemającym nic do powiedzenia w stosunku do żołnierzy sowieckich traktujących ten obóz jako swoisty dom publiczny i prywatną izbę tortur. Bruski nie może się na to patrzeć, zbiera swoich kolegów z partyzantki i odchodzi z nimi do lasu. To była ta zbrodnia, której ukaraniem zajął się osobiście sam Bolesław Bierut. Pośmiertnie, już oczywiście po ustąpieniu komuny, porucznik Bruski awansowany został na stopień kapitana.
A teraz powróćmy do generała Wernera von Fritscha i jego „tajemniczej” śmierci. Chyba nikt nie będzie podejrzewał, że wszedłem potajemnie w środowisko Kaszubów i zacząłem zachęcać ich do fałszowania historii II Wojny Światowej, tylko po to, by „zaistnieć medialnie”. Jeśli mimo wszystko ktoś nadal będzie przekonany, że niemiecka wersja śmierci generała von Fritscha jest prawdziwa, niech sobie tak myśli. Wolno mu, jak bardzo dziwnie by to nie wyglądało.