Ryszard Witkowski „Romuald”, „Orliński” z wizytą w Cisiu 5 kwietnia 2014
Autor: kurierSkruda, dn. 05 kwietnia 2014

żródło: http://www.1944.pl/galerie/fototeka/autor/26

 

Ryszard Witkowski „Romuald”, „Orliński”

(ur. 1926 w Milanówku koło Warszawy). W konspiracji w VII Obwodzie „Obroża” Okręgu Warszawskiego AK, m.in. jako kolporter tajnej prasy („Walka”, „Biuletyn Informacyjny”, „Insurekcja” i in.) oraz w osłonie zrzutów cichociemnych na placówce „Solnica” koło Grodziska Mazowieckiego. Po Powstaniu współpracownik komórki „Foto” Delegatury Rządu RP na Kraj. Po wojnie represjonowany przez UB, aresztowany. Ukończył Szkołę Inżynierską im. Wawelberga i Rotwanda oraz Politechnikę Warszawską z tytułami inż. mech. i mgr. inż. lotnictwa. Niektóre z jego licznych funkcji związanych z lotnictwem to: praca pilota doświadczalnego (wykonawca eksperymentalnych operacji polskich śmigłowców m.in. w Indonezji, Libii, Nigerii), wykładowcy w Instytucie Lotnictwa w Warszawie, Cranfield Institute of Technology w Anglii Air Academy w Misuracie w Libii, a także zdobyte uprawnienia niezależnego eksperta lotniczego, biegłego sądowego ds. wypadków lotniczych oraz międzynarodowego sędziego sportów lotniczych FAI i szybownika. Jest autorem i tłumaczem wielu opublikowanych w kraju i zagranicą artykułów i książek z zakresu lotniczej literatury technicznej i biografii wielkich lotników. Mieszka w Warszawie. Odznaczony m.in. tytułem „Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata” i honorowym obywatelstwem Państwa Izrael za pomoc trójce Żydów uwolnionych z Gęsiówki podczas Powstania, Krzyżem AK, Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.

 

  • Warsztat fotografa Ryszard Witkowski poznawał już od dziecka, dzięki matce, prowadzącej zakład fotograficzny w rodzinnym Milanówku. Zbiór zdjęć Witkowskiego obejmuje następujące cykle: okres okupacji 1940 -1944, czas Powstania i etap powojenny z lat 1945-1947. Pierwszy i drugi ukazują życie codzienne w okupowanym Milanówku, ślady obecności wroga, działalności „Obroży”, czy w końcu rozgrywającego się niedaleko Powstania. Prócz młodych przyjaciół Ryszarda Witkowskiego, ujęcia przedstawiają m.in. stacjonujących w miasteczku żołnierzy węgierskich, pacjentów i personel ewakuowanego z powstańczej Warszawy szpitala Dzieciątka Jezus oraz obchody, pierwszego po okupacji niemieckiej, Sylwestra 1944 / 1945.

 

źródło:http://polin-webfusion.pl/ryszardwitkowski/?page_id=24

Aniela Tatur i Ryszard Witkowski

Aniela Tatur z d. Witkowska, ur. 1923

Ryszard Witkowski ur. 1926

Osoby, którym udzielili pomocy: Józef Roman (Józef Grotte), Bronisław Miodowski (Bernard Miodem), Józef Miodowski. Tytuł Sprawiedliwego i medal lad Vashem: 1993

W sierpniu 1944 r., po rzezi dzielnic Ochota i Wola warszawiacy masowo ucie­kali z ogarniętego Powstaniem miasta. Schronienia szukali na przedmieściach stolicy.

Opowiada Ryszard Witkowski, który z mamą i siostrą mieszkał w Milanówku:

„Wśród tego tłumu zjawił się pewien oberwaniec, który przyszedł do mamy do zakładu fotograficznego z prośba o pomoc. Mama zaczęła z nim rozmawiać, byli tylko we dwójkę. I gość się przyznał, że jest uciekinierem z Pawiaka. Słowo «Pawiak» na mamę działało jak płachta na byka”.

Felicja i Aniela Witkowskie na Pawiaku spędziły półtora miesiąca za działal­ność konspiracyjną siedemnastoletniego wówczas syna i brata. Ten, przekupując ko­lejnych urzędników, uzyskał dla nich zwolnienie. Jednak więzienie pozostawiło uraz w pamięci obydwu.

„Oberwaniec” okazał się Żydem, działaczem Bundu. Ryszard wyrobił Józefowi Romanowi fałszywą kenkartę z nazwiskiem, które nosi do dziś: Grotte. Na cześć ge­nerała Grota-Roweckiego.

Niedługo potem Witkowscy udzielili schronienia Bronisławowi Miodowskiemu, wyzwolonemu przez powstańców z obozu koncentracyjnego na Gęsiówce. Ran­nym bratem Bronisława, Józefem, zaopiekowała się Aniela. Udając krewną, przynosi­ła mu do szpitala jedzenie. Wyprosiła u lekarzy, by nie amputowano choremu nogi.

Witkowscy przygotowali dla Żydów kryjówkę. Na szczęście użyto jej tylko raz, już po wojnie: Ryszard zakopał w niej swój karabin.

„On tam leży do dzisiaj. W postaci kupy rdzy pewnie. Trochę żal. A może i dobrze.”

Żydowscy znajomi Witkowskich wyjechali z Polski. Miodowscy już w 1948 r. Obaj krawcy, za granicą pracowali w zawodzie. Nie żyją już.

Józef Grotte wyjechał podczas antysemickiej nagonki 1968 r. Mieszka we Frankfurcie nad Menem.

Polacy ratujący Żydów w czasie Zagłady
Przywracanie pamięci
Kancelaria Prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej
Łódź, sierpień 2009
 

źródło:

http://polin-webfusion.pl/ryszardwitkowski/?page_id=32

Lotnik / Flyer

Tak, całe życiem mam do czynienia z lataniem – od ’45 roku, kiedy zacząłem latać na szybowcach, do ’86, kiedy przeszedłem na emeryturę.

Jako ciekawostkę, to mogę powiedzieć, że w ’45 roku, kiedy właśnie ja z kolegami żeśmy, że tak powiem, zaczęli się w to bawić, to jednym z moich kolegów był Rajmund Kaczyński – tatuś „Kaczorów”, który był kolegą ze studiów.

Pytacie, co mnie do lotnictwa przyciągnęło… To jest trudno powiedzieć. Równie dobrze można zapytać, co kleryka w seminarium pociągnęło do stanu duchownego, prawda. To jest jakiś nakaz wewnętrzny, jakieś powołanie, czy zainteresowanie. W ’45 roku, tuż zaraz po wojnie, o tyle zainteresowanie lotnictwem było ciekawe, że to była jedna z tych dziedzin, które w czasie okupacji były nam całkowicie niedostępne. I w ’45 roku ja z kolegami żeśmy jeszcze latali na szybowcach, które miały swastyki niemieckie na ogonie. Własnoręcznie żeśmy je zamalowywali.

Tak, ja najpierw ukończyłem studia lotnicze. Pierwszą uczelnią techniczną, która po wojnie, a nawet jeszcze w czasie trwania wojny, bo to w kwietniu ’45, uruchomiona została w Warszawie, była Szkoła Inżynierska Wawelberga i Rotwanda. Politechnika ruszyła dopiero rok później. I na tej szkole inżynierskiej był wydział lotniczy. Także ja skończyłem najpierw Wawelberga ze stopniami inżyniera mechanika, a później jeszcze uzupełniłem to studiami magisterskimi na Politechnice. I o ile z Wawelberga dostałem tytuł inżyniera mechanika, to z Politechniki dostałem tytuł magistra inżyniera lotnictwa.

Dam wam taką książeczkę. Tutaj mam moją, że tak powiem, sylwetkę zaprezentowaną.

Miejsce na skan książeczki

Sama książeczka też Was powinna zainteresować, bo to jest sprawa dosyć uniwersalna. O tym, że od początku zaczęło się od braci Wright, to wszyscy wiedzą. „Tak, tak, tak, to oni zaczęli.” Ale jak to się odbywało w szczegółach… Przecież na przykład tutaj, proszę zobaczyć. Angielskiego się uczycie, więc pewnie pan rozumie. Cały pierwszy lot trwał 20 sekund i był długości 200 metrów, a co tu jest napisane?

Miejsce na skan nagłówka

Maszyna latająca wznosi się 3 mile w zębach mocnego wiatru nad piaskowymi wzgórzami i faluje nad Kitty Hawk na Carolina Coast.

Dziennikarze zawsze byli od wyolbrzymiania rzeczy – okazało się, że oni żeglowali w ogóle i tak dalej…

Po angielsku lotnik to jest „flyer”. Po pierwszych informacjach o ich eksperymentach w prasie były tytuły: „Flyers or liers?” – znaczy „Lotnicy czy kłamczuchy?

Ja całe życie zawodowe – życie lotnika – spędziłem w lotnictwie cywilnym, pracując w przemyśle lotniczym. Zaczęło się od niewinnego zainteresowania typu sportowego, po prostu „just for fun”. Później miałem pięć lat przerwy, związanej z tym, że jako były żołnierz Armii Krajowej w ’49 roku wylądowałem w piwnicy Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa. I po prawie dwumiesięcznym pobycie w tym interesie z lotnictwa zostałem wykopany. Do ’56 roku miałem w związku z tym przerwę. W ’56 roku wróciłem do latania sportowego w aeroklubie, a równocześnie otworzyły się pewne interesujące perspektywy zawodowe…

Mianowicie ’56 rok jest początkiem latania w Polsce na helikopterach – wtedy się zaczęło. Udało mi się, szczęśliwie „Bozia sprawiła”, że znalazłem się w gronie pierwszych pięciu polskich pilotów, którzy na tym interesie mieli się nauczyć latać. Od tego momentu zaczęły się moje zawodowe związki z lotnictwem. Aeroklub to była zabawa, a helikoptery to był zawód. I z tymi helikopterami zawodowo związany latałem przez 30 lat – do ’86 roku, kiedy w Moskwie dostałem wirusowego zapalenia błędnika i to mnie wykończyło jako pilota. Także ja byłem przez długi, długi okres zawodowo związany z lotnictwem helikopterowym, ze śmigłowcami w przemyśle.

Jedyny mój kontakt z wojskiem to było, że mnie powołano kiedyś na ćwiczenia. I kazano mi, notabene, szkolić nie na helikopterach, tylko na samolotach. I ja grupę młodych ludzi przez 3 miesiące uczyłem latania na samolotach. Śmieszną zresztą sprawą było… Ja wtedy miałem stopień chorążego. Wtedy funkcjonował taki najniższy stopień oficerski – to był chorąży z jedną gwiazdką. Dlatego w tej chwili ten najniższy stopniem podporucznik ma dwie gwiazdki. Bo chorążego zlikwidowano, ale gwiazdek nie zlikwidowano. Ja miałem jedną gwiazdkę, a na daszku jeden pasek. Wszyscy się do mnie zwracali do mnie per „Panie Majorze”, no bo widzieli jedną gwiazdkę, a nie widzieli, że na daszku jest tylko jeden pasek. Ja, notabene, czapkę nosiłem wysoko. Funkcjonowałem jako major, po czym, jak likwidowano stopień chorążego, dostałem awans na podporucznika. I tym podporucznikiem byłem całe życie – trzydzieści parę lat… Aż dopiero w wolnej Polsce ktoś sobie przypomniał, że: „O rany! Przecież temu staremu trzeba by dać awans!” I w ciągu dwóch lat awansowali mnie najpierw na porucznika, później na kapitana. W tej chwili jestem kapitanem rezerwy. Ale w moim życiu, właśnie między innymi zawodowym, kontakty z wojskiem i stopnie oficerskie plątały się nieraz w bardzo ciekawy sposób.

Otóż w końcu lat ’70 Polskie Ministerstwo Obrony Narodowej zawarło kontrakt z panem pułkownikiem Kadafi w Libii, który organizował na szeroką skalę szkolenie pilotów armii libijskiej w różnych specjalnościach. I specjalność helikopterową powierzył Polakom. Uruchomiono w związku z tym w Misuracie, w takiej Akademii Oficerskiej, uruchomiono lotniczy kierunek studiów, powierzając szkolenie zarówno teoretyczne, jak i praktyczne stronie polskiej. Ale był to kontrakt zawarty miedzy Ministrem Obrony Dżamahiriji Libijskiej i Ministrem Obrony Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Odbyło się to z wielkim ceremoniałem i wojsko uruchomiło realizację tego kontraktu, obsadzając zarówno stanowiska instruktorskie, jak i stanowiska wykładowcze oficerami.

Ja wiedziałem o tym kontrakcie, że wojsko ma taki kontrakt. I w pewnym momencie dostałem telefon z Ministerstwa Obrony Narodowej, Departament Kadr: „Pan Witkowski?” „Tak jest.” „Czy mógłby nas pan odwiedzić? Chcielibyśmy z panem w pewnej sprawie porozmawiać.” Mówię: „Dobra”. Poszedłem. „Mamy dla Pana propozycję nie do odrzucenia: chcemy wysłać Pana do Libii do tego kontraktu, który ma tam być śmigłowcowy”. Mówię: „O ile wiem, to sami oficerowie to obsługują, zarówno wykładowcy jak i instruktorzy”. „Wie Pan, tak ale są pewne trudności…

Trudności były bardzo proste – przecież oficer mówiący po angielsku to była osoba podejrzana. Po angielsku miał prawo mówić oficer wywiadu albo innej, że tak powiem, spec służby. Ale zwykły oficer, który się uczył angielskiego był podejrzaną. Mówię: „W jakim charakterze?” „No, dosyć atrakcyjne – na szefa wykładowców i na wykładowcę zasad lotu helikopterów”. Ja mówię: „Jeżeli chodzi o drugą sprawę, to ja czuję się kompetentny, bo prowadziłem na Politechnice w Rzeszowie wykłady na tą okoliczność, ale szefować zespołowi wykładowców – przecież to są oficerowie. To jak to, ja jako cywil mam rządzić pułkownikami, tak?” „No, jakoś to załatwimy”. Pytam: „Na jakich warunkach?

No, jak mi powiedzieli na jakich warunkach, to ja się przestałem w ogóle wahać. Bo Wy jesteście ludźmi młodymi, dla których  dolar to jest 3 złote. Natomiast w owym czasie dolar, jeden dolar wystarczał na przeżycie 2 dni – czyli na przeżycie całego miesiąca było potrzeba 20 – 30 dolarów. A tu nagle oferują 600 dolarów miesięcznie! Dwadzieścia razy więcej niż normalnie. Nie ma żadnych wątpliwości, zgoda oczywiście, już podpisujemy, prawda. I poleciałem tam.

No i rzeczywiście. Na miejscu, w tej Akademii, przede wszystkim idziemy do działu kadr, żeby wyrobić przepustki, itd. Siedzi Pakistańczyk, mówiący zarówno po angielsku, jak i po arabsku, i wypełnia te formularze. Imię, nazwisko, zamieszkały… „Whats your rang?” – „Jaki stopień?” Myślę: „Rany boskie! Nikt mnie nie uprzedził, że na takie pytanie trzeba będzie odpowiedzieć… Jezu, przecież ja jestem podporucznik rezerwy. To jak mu powiem? Że na zastępcę komendanta do spraw teoretycznych przyjeżdża podporucznik? Nie można, nie można się wygłupić”. Mówię: „Major”. Pakistańczyk: „Major?”. Bo ja przyjechałem na miejsce pułkownika. Znowu sobie pomyślałem: „O rany, znowu strzeliłeś głupio”. Mówię: „Ale nie, nie, nie. Ja jestem pilot doświadczalny odkomenderowany do przemysłu także to wiecie i tego…” „Aaaa, yes I see”. I wpisał majora.

Formalnie rzecz biorąc, u Libijczyków ja funkcjonowałem jako major. Ale miałem dwóch szefów. Organizacyjnie byłem zastępcą Polskiego Szefa Kontraktu Do Spraw Teoretycznych, ale merytorycznie to podlegałem Zastępcy Komendanta Akademii – panu Majorowi Alisadowi. Bardzo kulturalny pan. Podlegałem temu właśnie arabskiemu oficerowi pod względem merytorycznym. Z nim były układane programy, rozkład jazdy cały, itd. I wszystko było cacy. Żeśmy sobie pogadali, on mnie przyjął do wiadomości, że teraz ja będę szefem tych polskich specjalistów. I w tym momencie jeszcze nic nie zapowiadało żadnych, że tak powiem, niespodzianek. Do momentu, kiedy ten mój poprzednik…

Bo ja przyleciałem w maju, a we wrześniu wszyscy wylatywali na urlopy do kraju i w końcu września mieli przylecieć z urlopu zarówno Ci, którzy kontynuowali kontrakt, jak i Ci, którzy zastępowali ludzi, dla których kontrakt już się skończył. Jednym z tych, którym się kontrakt kończył, był ten właśnie facet, którego ja miałem zastąpić – pułkownik Garter. On odleciał, przylatuje grupa nowych ludzi, wśród nich wykładowcy. Ja zebrałem ich w pokoiku i pytam, co kto reprezentuje – jaki przedmiot, jaki poziom znajomości angielskiego. I okazuje się, że nie ma wykładowcy od tego przedmiotu, który wykładał ten pułkownik Garter. A był to dosyć specjalistyczny, wojskowy przedmiot, mianowicie: sposób użycia helikopterów na polu walki. „Dlaczego nie przyleciał?” Nikt nic nie wie.

Zameldowałem temu mojemu arabskiemu szefowi, że wszyscy są, z wyjątkiem jednego, ale „tu będziemy musieli poczekać, bo są jakieś problemy w Warszawie”. Mówi: „Dobra, w porządku, w końcu tam 60 godzin przez cały rok akademicki to wytrzymamy, zdążymy to załatwić nawet z opóźnieniem startując.” W programie przesunięto te przedmioty dalej no i funkcjonujemy. Ale po miesiącu on mnie wzywa i pyta: „Co z wykładowcą od taktyki stosowania śmigłowców?” Ja mówię: „No, ciągle niedobrze jest, tego”. Mówi: „No, no, no, żeby to się źle nie skończyło”. I tak minął cały semestr, przerwa międzysemestralna.

Zaczyna być, że tak powiem, gorąco, bo przedmiot, który powinien być wyłożony, nagle jego ni ma – puste miejsce. I wezwał mnie na dywanik. I się odzywa: „Panie pułkowniku Witkowski…” Myślę: „O rany! Przecież ja jestem zapisany jako major…” Okazuje się, że dla arabskiego zastępcy komendanta byłoby poniżeniem zaglądanie, co tam ten pakistański niewolnik wypisał w aktach. On w ogóle nie wiedział, że ja zgłosiłem majora – on wiedział tylko, że na miejsce pułkownika przyleciał nowy facet. No to nie może być nikt inny tylko też pułkownik, nie? Mówi: „Panie pułkowniku Witkowski, niech pan mnie nie czaruje, ja wiem o co chodzi – przecież po prostu nie macie wykładowcy z językiem angielskim”. Ja mówię: „You are absolutely right” – „Ma pan całkowitą rację, rzeczywiście tak jest. Są specjaliści od taktyki, ale gadający tylko po polsku. Nie nadają się do wyjazdu”. To mówi: „I have a solution” –  „Mam rozwiązanie – pan to weźmie”. Mówię: „Ja?! Przecież ja wykładam teorię lotu. 250 godzin wykładów mam. Już jestem najbardziej obciążonym wykładowcą ze wszystkich…” „Panie pułkowniku, dla pułkownika, pilota doświadczalnego problem? Ja pana proszę, niech pan to weźmie, tak?” No i co miałem mu odpowiedzieć…?

I dokonałem tego – 60 godzin wykładu z przedmiotu, o którym nie miałem bladego pojęcia! Ratunkiem dla mnie było to, że o tym mało kto wie, nie interesując się szczegółami. Kadafi, kiedy obalił króla Idrysa jedną z pierwszych rzeczy, które zrobił było wyrzucenie z Libii Amerykanów. Amerykanie mieli tam bazę. Wyrzucił ich w czorta wszystkich. Jakiś tam był pretekst. Infrastruktura stworzona przez Amerykanów pozostała infrastrukturą, pozostały podręczniki – przecież cały czas językiem wykładowym był angielski, nie arabski. Po angielsku wszystko było prowadzone. Cała infrastruktura: podręczniki, programy, wszystko… I między innymi Amerykanie zostawili fenomenalną bibliotekę, którą Kadaffi nie tylko nie zlikwidował, ale jeszcze kazał wzbogacać. Bo to był okres, kiedy był największy boom na libijską naftę. On miał pieniędzy ile tylko dusza zapragnie. Wysyłał emisariuszy na przykład do Paryża, żeby wzbogacić bibliotekę. I taki emisariusz-oficer wchodził, powiedzmy, do tej biblioteki i pytał: „Co jest na tych regałach?” „Literatura wojskowa.” „Wszystko proszę zapakować do skrzyni i do Trypolisu”.

W efekcie biblioteka była nafaszerowana wszystkim, czego właściwie można było tylko zapragnąć – łącznie z rzeczami, które formalnie rzecz biorąc, z punktu widzenia czysto prawnego, nie miały w ogóle prawa znajdować się na libijskiej ziemi. Przecież Libia, do dzisiejszego dnia jest to przestrzegane bardzo, nie uznaje państwa Izrael – państwa Izrael nie ma; to jest wirtualny jakiś byt, na mapach nie istnieje państwo Izrael. Więcej, nie wolno jest używać słowa Izrael ani w druku, ani w mowie – po prostu tego nie ma. A w bibliotece: biogramy,  Gołda Meir, …….  Diana, prawda, Ben Guriona, historia powstania Izraela. Wszystko – ile tylko dusza zapragnęła. Bo to było skrzyniami kupowane, prawda. I między innymi była też literatura na temat taktyki stosowania helikopterów na polu walki.

Wprawdzie literaturowo to zawsze nie jest do końca wiedza, bo zawsze część jest przechowywana, że tak powiem, do pożytku wewnętrznego. Ale ja zostałem, że tak powiem uratowany – siedziałem w bibliotece i się wkuwałem, uczyłem, robiłem notatki… Dwa dni później to samo przekazywałem, prawda, tym studenciakom. I tak się udało.

Dygresja:

Jak ma pani na imię?

Karolina

A to jest dosyć rzadkie imię. Raczej wśród arystokracji funkcjonuje. Bo, leżałem w szpitalu – dziesięć lat temu mi wmontowano do mojego nawalającego serca trzy bypassy – jest to operacja dosyć poważna, po której człowiek się rehabilituje dosyć długo, czyli z rąk chirurgów przechodzi się w ręce rehabilitantów. I jednym z rehabilitantów była pewna piękna, młoda, ładna dziewczyna, w pani wieku mniej więcej, która pewnego razu, po zakończeniu tych ćwiczeń mnie pyta: „Czy ma pan jakieś pytania?” Mówię: „Tak, tak pani Karolino mam pytanie”. Albowiem ona miała tabliczkę: „Karolina Scipio del Campo”. Nazwisko Scipio del Campo to jest nazwisko pierwszego polskiego pilota – hrabiego Michała Scipio del Campo. I pytam ją tak: „Moje pytanie – kim dla pani jest hrabia Michał del Campo?” „To mój pradziadek”. Czyli mnie rehabilitowała hrabianka! Karolina…

Autor: kurierSkruda
Komentarze są wyłączone.